sobota, 21 września 2013

Rozdział 30

Robert


    Nie wierzyłem w to co się dzieje!!! WYLĄDOWALIŚMY!!! I żyjemy! Znaczy ja tak! I Wojtek z Kubą też! Ale nie wiem co z Leną! Ona nagle... zamknęła oczy. Boże!! Nie! Ona nie może nie żyć! Musi żyć. Po za tym ona nosi w sobie nasze dziecko! Nie może, a raczej oboje nie mogą mnie zostawić! Muszą żyć, bo ja sobie bez nich nie poradzę! Od razu odpiąłem pasy swoje i Leny. Chłopaki zrobili to samo i szybko stanęli przy mnie, a ja nachylony nad moją ukochaną, klepałem ją po twarzy, ale ona nie reagowała. Ludzie zaczęli się cieszyć i skakać wręcz z radości i mimo, że ja też powinienem bo jestem cały i zdrowy, to nie mogę tryskać energią, bo nie wiem co z najważniejszymi osobami w moim życiu (czytaj: Lena i nasze maleństwo). Kuba poklepał mnie po ramieniu i zasygnalizował, że uda się do stewardessy, albo kogoś, kto może nam pomóc, a za to mój drugi przyjaciel zaczął krzyczeć do obecnych pasażerów, by zrobili miejsce dla mnie i Leny, bo ona jest nie przytomna i na dodatek jest w ciąży, a nie wiadomo co się dzieje. Zaraz po tym podbiegła do nas krótkowłosa brunetka, która nachyliła się nad nami i pobiegła szybko po głównego pilota, który po chwili wrócił z kobietą do nas i poinformował, że najpierw wychodzimy my, potem rozpocznie się ewakuacja następnej tury pasażerów. 


    Wstałem z miejsca i włożyłem swoją rękę pod kolana mojej najukochańszej brunetki, czym przeniosłem ją na swoje ręce. Niosłem ją jak najszybciej do wyjścia. Przez malutkie okienka dostrzegłem straż pożarną i jakieś pogotowie. Ludzie na pokładzie patrzyli się na mnie i na leżącą na moich rękach pannę Gilbert. Była zraniona w czoło. Z niewielkiej rany sączyła się powolutku krew, która spływała na moją koszulkę. Błagałem w myślach, by wszystko się ułożyło! By było z nią ok! Za moimi plecami już stali Szczęsny z Błaszczykowskim, którzy dodawali mi otuchy i powiedzieli, że nie zostawią mnie samego z tym wszystkim. Przede mną szła stewardessa wraz ze starszym pilotem, który chyba jakimś cudem uratował nasze życia... No bo w końcu... To jego i jego współpracownika zasługa, że wylądowaliśmy. Jak, a jak, ale dotarliśmy na ziemię! 
-Jezu, co z nią?!-zaczepił mnie jakiś wysoki brunet, na którego twarzy malował się jakiegoś rodzaju smutek i przerażenie. Zdziwiłem się. Znają się, czy co? Obleciałem tego mężczyznę tylko wzorkiem i poszedłem dalej, przed siebie, troszcząc się o życie ukochanej, a Wojtek z Kubą zatrzymali tego chłopaka. Mam nadzieje, że dowiem się o co mu chodziło! Nie ważne!! Teraz najważniejsza jest ONA!! Doszliśmy w końcu pod same drzwi, które były szczelnie zamknięte, ale w pewnym momencie kapitan podszedł do nich i odkręcił jakiś tam 'zawór' czy cokolwiek to takiego jest, ale najważniejsze, że drzwi się otworzyły, a ja zobaczyłem ląd! Niesamowite! Byłem przekonany, że już nigdy nie będę mógł stąpać po Ziemi, a jednak! Szybko podeszli do nas strażacy i pomogli nam zejść. Pół tej wielkiej, blaszanej maszyny leżało wciśnięte w ziemię, więc tym samym do gleby mieliśmy mniej niż zwykle. Mimo wszystko ludzie podbiegli do nas bardzo szybko i ustawili coś po czym mogliśmy bezpiecznie zejść. Kiedy postawiłem pierwszy krok na trawie, na jakiejś polanie, zaczęli do mnie podbiegać ratownicy, lekarze... Szybko oddałem Lenę jakiemuś pracownikowi szpitala, który mówił do mnie po angielsku. Mężczyzna zabrał ją do ambulansu i od razu położył na noszach, którymi potem zwinnie wjechali do środka pojazdu. Podbiegłem do karetki i złapałem za ramię jedną z kobiet, krzątającą się wokół mojej Leny.
-Czy mogę jechać z nią?! Błagam! Jestem jej chłopakiem...
-No dobrze, proszę wsiadać, szybko!-ponagliła mnie. Dynamicznym krokiem wsiadłem do auta i złapałem moja ukochaną za rękę. Wsiadając jeszcze krzyknąłem do chłopaków, że zadzwonię do nich potem, po czym zobaczyłem tylko jak zaczepiają ich jakieś pielęgniarki, a zaraz za nimi znalazło się pełno dziennikarzy. 


     Jechaliśmy przez jakieś kręte uliczki, przez centrum miasta... Jechaliśmy tak długo! Oby tylko nie za długo!! Oni muszą ją ratować!! Ona musi żyć! Nie widzę świata bez niej i naszego jeszcze nienarodzonego dziecka! Nie ma opcji, że oni oboje mnie opuszczą!! Lena leżała tam... Taka złamana i zraniona... Miała liczne rany na czole, policzku... Nie mogłem znieść tego widoku, który przyprawiał mnie o okropne dreszcze! Niech ktoś zatrzyma ten ból!! To tak boli!! Patrzysz na swoją ukochaną i nie wiesz czy ona przeżyje... To coś okropnego! Nigdy nie wybaczę sobie tego jeśli ja będę żył, cały i zdrowy a ona mnie opuści! Nigdy!!
      No właśnie! Dojechaliśmy!! Dopiero. Mimo, ze jechaliśmy na sygnale i to bardzo szybko to pod budynek tutejszego szpitalu zajechaliśmy dopiero jakieś 30, może 40 minutach po wyruszeniu. Kiedy wręcz wybiegłem z pojazdu w pogoni za lekarzy, którzy wieźli Lenę, dostrzegłem, że jesteśmy gdzieś we... FRANCJI!! Ten język! Wszędzie widniały napisy po francusku! Jezu, to my totalnie zeszliśmy z naszego kursu!! Ale nie to teraz było ważne. Po chwili zamysłu wbiegłem do szpitalnego budynku i trzymałem kurczowo delikatną dłoń Leny... Ona była taka blada... Taka zimna... Jezu! Nie!! Nie dopuszczam nawet do siebie takiej myśli, nie ma bata!!! Do oczu zaczęły napływać mi łzy, aż w końcu jedna z pielęgniarek odciągnęła mnie od nieprzytomnej brunetki, którą powieźli gdzieś dalej... Weszli do windy, a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, już totalnie nie wytrzymałem! Ze złości uderzyłem pięścią w stojący opodal automat z różnego kalibru jedzeniem, piciem i innymi przekąskami.
-Proszę Pana!! Proszę się uspokoić!!-krzyknęła do mnie młoda kobieta i złapała za ramiona. Odwróciłem się w jej stronę i spojrzałem w jej oczy... Płakałem... Ból mieszał się ze smutkiem i złością, tworząc taką właśnie mieszankę wybuchową!
-NIE!! KURWA NO!!!-zacząłem kląć po polsku i wykrzykiwać różne niestworzone rzeczy do tej biednej pracowniczki szpitala... Wiem, że to złe i niekulturalne, ale w takich momentach, kiedy życie najważniejszej osoby w naszym życiu jest zagrożone, nie myśli się racjonalnie, nie mówiąc już nawet o tym, że nie myśli się o tym co się robi, ani myśli.
-Spokojnie, wszystko będzie dobrze z Pana żoną! Niech się Pan uspokoi, proszę bardzo!!-kobieta szybko skumała, że nie jestem stąd i mimo tego co wykrzykiwałem zachowała zimną krew i bardzo spokojnie mówiła do mnie po angielsku, bym mógł ją zrozumieć.-Dam Panu jakieś lekki uspakajające, niech Pan usiądzie...
-NIE!! NIE MOGĘ SIEDZIEĆ SPOKOJNIE, KIEDY NIE WIEM CO DZIEJE SIĘ Z LENĄ!!-mimo wszystko, nie potrafiłem zachować się kulturalnie. Cały czas przeklinałem i darłem się tej biednej kobiecie do ucha.-JA PIERDOLE, RATUJCIE JĄ ONA JEST W CIĄŻY!!!-blond włosa, filigranowa postać, stojąca przede mną w tej chwili zamarła. Nagle zesztywniała i odbiegła szybko, zostawiając mnie na środku tego pieprzonego korytarza osłupionego, bez żadnego pojęcia co się dzieje....


      Siedziałem pod salą numer 309... Hmm... To takie śmieszne prawda? Właśnie pod takim numerem Lena mieszkała z Klaudią w sanatorium, w którym poznaliśmy się już prawie rok temu... I wtedy pamiętam jak bardzo stresowałem się kiedy zaszedłem wieczorem po Lenę... Jak nogi mi się trzęsły i jak bardzo mi się spodobała, od kiedy tylko uchroniłem ją przed upadkiem na basenie... A teraz? Teraz siedzę pod salą 309 i nogi znów mi się trzęsą... Nerwowo poruszam głową, rękoma... Tym razem też się stresuje... Ale o życie mojej kochanej brunetki i naszego dziecka... To niewiarygodne ile wydarzyło się przez ten rok... Poznałem kobietę moich marzeń, która stała się dla mnie całym życiem... Pokochałem ją, ona mnie... Tyle przeżyliśmy... Zaczynając na pierwszym spojrzeniu sobie w oczy, wyznaniu miłości, naszym wspólnym 'pierwszym razie' w Poznaniu, naszych przygód, wyjazdów za Dortmund, Święta Bożego Narodzenia z moją mamą i kończąc na  naszym ostatnim, namiętnym pocałunku w samolocie. Nie! Nie chcę by to był koniec!! Nie wyobrażam sobie nawet chwili, w której lekarze powiedzieliby mi, że Lena odeszła... Że nie uratowali jej. Nie!! Nie mogę o tym myśleć w ten sposób!! Ona będzie walczyć! Ma dla kogo żyć! Znam ją! Ona zawsze walczy! Znam jej przeszłość, o której opowiedziała mi, jednego wieczora... Wiem, że w jej życiu nie było kolorowo, a pozory mylą! Ale ona mimo wszystkiego przez co przechodziła... Pozostawała silna. Walczyła do końca i nigdy się nie poddała... Nawet kiedy życie waliło jej się na głowę... Walczyła. I teraz też to zrobi. Będzie walczyć! Wiem o tym!!


      Mijała już czwarta godzina... Siedziałem tak bezczynnie, wpatrując się cały czas w martwy punkt na ścianie. Pielęgniarki przechodzące obok przynosiły mi jakieś tabletki, zimną wodę... Były naprawdę bardzo miłe, ale nie potrafiłem na razie pokazać jakiejkolwiek wdzięczności z mojej strony, a byłem im wdzięczny za to co robią! Jacyś lekarze raz na jakiś czas wychodzili z sali, ale po chwili już do niej wracali.. Nie można było niczego od nich wyciągnąć... Niczego! Po prostu jakby mnie ignorowali, aż w końcu!! 
-Dzień dobry! Joachim Violin..-starszy mężczyzna, koło pięćdziesiątki, stojący przede mną w białym kitlu wyciągnął rękę w moją stronę.
-Robert Lewandowski-uścisnąłem jego rękę, cały trzęsąc się z nerwów.
-Zapraszam do mojego gabinetu...-wskazał rękę pokoju na końcu korytarza. Powoli przekroczyłem próg pokoju i zasiadłem na krześle naprzeciw doktora. Rozejrzałem się po gabinecie. Oliwkowe ściany zdobiły pojedyncze ramki ze zdjęciami. Jedna rama szczególnie przykuła moją uwagę. Była niedaleko i widziałem ja bardzo dokładnie... Mogłem dostrzec każdy szczegół z kolorowej fotografii. Doktor wraz z (jak przypuszczam) swoją blondwłosą żoną i dwójką dzieci... Przepiękny obrazek rodzinny. Wszyscy uśmiechnięci, stojąc w zielonym ogrodzie, a w tle widać przepiękny rodzinny dom. Od razu emanowało od tego zdjęcia takim ogromnym ciepłem... W tamtej chwili chciałem tylko, żebyśmy my... Z Leną też mogli kiedyś zrobić taką fotografię, powiesić sobie na ścianie w naszej wspólnej sypialni...
-Spokojnie Panie Robercie... Pan też kiedyś będzie miał okazję wykonać owe zdjęcie.-uśmiechnął się do mnie, a ja nagle wyprostowałem się, a moje oczy przepełniło jedne, jedyne uczucie: nadzieja.-Pani Lena i Państwa dziecko żyją. Stan jest stabilny. Nie wiemy co dokładnie było przyczyną tak krytycznego stanu Pańskiej dziewczyny, ale przypuszczamy, że stało się to pod wpływem stresu, jaki doświadczyła podczas lotu samolotem... Ostudziliśmy naprawdę kiepski stan pacjentki. Jak na razie jest już lepiej. Wykonaliśmy konieczny zabieg i Pani Lena jest już na jak najlepszej drodze do wyzdrowienia, jednakże, spoczywa teraz w śpiączce... Nie wiemy kiedy się obudzi, aczkolwiek takie sytuacje trwają zazwyczaj od 2-4 dni, choć niepowiedziane jest, że nie potrwa to dłużej... Z dzieckiem też jest dobrze. Niech się Pan już nie martwi. Proszę być dobrej myśli...
-Czy mogę ją zobaczyć?!-rzuciłem od razu, z lekkim uśmiechem.
-Oczywiście. Sala 309.
-Dziękuję! Dziękuję bardzo!!-jak głupi uścisnąłem dłoń doktora Violin'a i wybiegłem wręcz z pomieszczenia.


     Cieszyłem się jak głupi! Jak dziecko, które dostało długo oczekiwaną zabawkę na Święta Bożego Narodzenia! Szybko zmierzałem w stronę pokoju z tabliczką 309. Chciałem ją jak najszybciej zobaczyć. Nieważne co by się działo! Chcę zobaczyć jej twarz, jej ciało i tak jej klatka piersiowa powoli unosi się do góry i na dół... Bardzo równomiernie oddycha... ODDYCHA!! ŻYJE!!
-Lena...-szepnąłem kiedy stanąłem u progu szklanych drzwi. To nic, że spała... Po prostu... Byłem taki radosny, że jest z nią wszystko w porządku. Że żyje. Podsunąłem sobie drewniany taborecik i przysiadłem obok szpitalnego łóżka. Leżała sama na sali. Jej chudziutkie ciało podłączone było do jakiejś aparatury, która wydawała charakteryzujące 'pik', co oznaczało, że z moją ukochaną jest lepiej i lepiej. Złapałem jej malutką dłoń w swoją i mocno ją ścisnąłem. Nie wierzyłem w to co się dzieje teraz... Dziś, a może już wczoraj.. Nie wiem! Straciłem rachubę czasu... Nie wiem nawet, która jest godzina. Nie ważne! Jeszcze rano wsiadaliśmy do samolotu do Kiszyniowa, po drodze spotkało nas tyle nieszczęścia... Cała ta akcja... Lena naprawdę musiała się zestresować. Ta rozmowa pożegnalna z Klaudią, bardzo wiele ją kosztowała. Widziałem to jak cicho cierpi... Jak tęskni za nią. Ale mimo wszystko dała radę. Walczyła i wywalczyła sobie i dziecku życie!! Oparłem łokcie o skraj łóżka i pocałowałem delikatnie jej dłoń. Uśmiechnąłem się...
-Kochanie... Wiem, że pewnie mnie nie słyszysz, ale wszystko jest ok. Trzymaj się tego! KOCHAM CIĘ!!  Jak szalony! Tak się o Ciebie martwiłem, ale wiedziałem, że będziesz żyła! Bo Ty się nigdy nie poddajesz tak łatwo! To nie byłoby w Twoim stylu, gdybyś odeszła bez walki.-zaśmiałem się cicho pod nosem-Cieszę się, że żyjesz... Że żyjecie. Wiesz? Kiedy tylko wrócimy do Dortmundu z jakiś naszych wakacji... Lecę kupić nam jakiś piękny dom rodzinny. I kupimy sobie psa, tak jak zawsze marzyłaś! A jak już urodzisz to będziemy przesiadywać wieczorami przy kominku i bawić się z naszym dzieckiem... Będziemy oglądać jak rośnie, jak dorasta... Będziemy uczyć go, bądź ją mówić, chodzić... Tańczyć i nawet grać w piłkę!! A na starość będziemy wspominać te obecne czasy i się z nich śmiać...-pocałowałem ją delikatnie.. Wręcz musnąłem jej usta, po czym nie puszczając jej dłoni, wpatrywałem się w nią przez resztę czasu...


     Obudziło mnie, a raczej obudziła mnie jedna z pielęgniarek, która delikatnie potrząsała moje ramię. Podniosłem głowę z prześcieradła i mocno zmrużyłem oczy. Francuskie słońce za oknem, bardzo dziś dokazywało. Raziło po oczach. Pogoda diametralnie różniła się od tej wczorajszej. Bo wczoraj padał deszcz, było 'tu' pochmurnie... No właśnie! Co oznacza to 'tu'? Gdzie ja właściwie jestem?

*Retrospekcja* 

   Za oknem słychać było jak malutkie, przezroczyste kropelki wody, obijają się okna... Jak wiatr kołysze liście w lewą i w prawą... Wystarczyło spojrzeć na wszechstronne drzwi balkonowe i od razu widać było tak rzadką pogodę w Dortmundzie... Bo tu nie często padało. Zazwyczaj było ciepło, a pogoda dokazywała każdego dnia. Lubiłem ciepło i gorące klimaty od zawsze, więc to akurat bardzo przypadło mi do gustu... Moją dłoń ściskała ona... Brunetka, opatulona w kremowy, ciepły koc, siedziała pomiędzy moimi nogami, a swoją głowę delikatnie opierała o mój tors. Miała dziś zły dzień. Zaczynając od tego, że spóźniła się na wykłady, oblała jakiś test to ponadto jej ciocia, która od lat choruje na raka, trafiła do szpitala... Była smutna, ale właśnie my lubiliśmy razem, kiedy któreś z nas miało zły humor, przyjść do siebie, poprzytulać się... Nawet nie musieliśmy ze sobą rozmawiać, by nam się polepszyło. Ale dziś płakała. Przyszła i już od progu drzwi zalewała się łzami. Ona tak miała. Była bardzo silna, ale czasem musiała płakać. Potrzebowała tego. Zgrywała silną i często wieczorami płakała w poduszkę, gdy nikt nie widział i nie słyszał... Bo zawsze nie chciała pokazywać swoich słabości. Chciała by, każdy patrzył na nią przez pryzmat silnej Leny Gilbert, która zawsze wie jak umiejętnie poradzić sobie ze wszystkim. Ale jaka była naprawdę? Delikatna, krucha, cicha i zamknięta w sobie. Nie zawsze było tak, że potrafiła sobie z czymś poradzić. A wszyscy zamiast spróbować jej pomóc, dodawali jej jeszcze swoich problemów. A ona wyjątkowo przejmuje się losami swoich przyjaciół, swojej rodziny i wszystkich bliskich. No i właśnie dzisiejszego dnia potrzebowała czyjegoś wsparcia. Od progu przywitałem ją ciepłym, mocnym uściskiem. Rozmawialiśmy kilka godzin, a potem po prostu usiedliśmy z lampką wina i tylko z sobą. 
-Prawdziwa jesień...-rzekłem, kiedy popatrzyłem w okno... Pogoda nie zachwycała, ale mimo wszystko lubiłem deszcz. Lubiłem grać w deszczu, spacerować, biegać, tańczyć... Tak nawet tańczyć!! 
-Czasem mam wrażenie, że pogoda płacze razem ze mną...-powiedziała po kilkuminutowej ciszy, jaka panowała w salonie mojego mieszkania.-A jutro już będzie dobrze... Będę się uśmiechać, a ciemne chmury i deszcz opuszczą Dortmund i przejdą gdzieś dalej...-odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć, a ja podarowałem jej namiętny pocałunek... 


    Przypominając sobie tą sytuację, spojrzałem w okno...  Za oknami ostro świeciło słońce... Wczoraj padało... Może jednak Lena mnie słyszała, kiedy wczoraj do niej mówiłem... Może to i dziwne... I chore, i w pewnym sensie nadprzyrodzone, ale... Ale chyba w to wierzę!
-Proszę Pana, muszę wykonać rutynowe badania. Bardzo prosiłabym, aby opuścił Pan na jakieś 10-15 minut salę. Proszę się nie martwić!-posłała mi ciepły uśmiech, a ja wyszedłem z pokoju. Podszedłem do jakiegoś automatu z wodą i od razu nalałem sobie zimnego napoju. Jednym duszkiem wypiłem całą zawartość plastikowego kubeczka i włożyłem rękę do kieszeni, w której znalazłem swój telefon. No tak!! Dopiero teraz przypomniało mi się, że miałem zadzwonić do Kuby i Wojtka jak będę coś wiedział. Usiadłem na krzesełku i włączyłem smartphone'a, który przez cały czas był wyłączony, by nie stracił 'energii'. Postanowiłem, że wykręcę numer do Błaszczykowskiego, bo Szczęsny nie jest na tyle ogarnięty, by odebrać. Przyłożyłem telefon do ucha i po kilku charakterystycznych 'pib' usłyszałem głos mojego przyjaciela.
-ROBERT!!! CZYŻ TY OSZALAŁ, CZY CO?!! MIAŁEŚ ZADZWONIĆ WCZORAJ!!! MARTWILIŚMY SIĘ O WAS, IDIOTO!
-Spokojnie Kuba!! Zupełnie zapomniałem o danej wam obietnicy. Spróbuj mnie zrozumieć...-wypuściłem powietrze z płuc i kontynuowałem-No więc, Lena jest w śpiączce, ale jej stan jest stabilny... Niebawem powinna się wybudzić.
-A co dzieckiem?!-denerwował się prawie jak ja wczoraj!
-Wszystko w porządku! Nawet nie wiesz jak się cieszę!!
-No to świetnie!! Słuchaj Ty mi powiedz w jakim szpitalu jesteście i my z Wojtkiem zaraz przyjedziemy!
-Okok! Muszę tylko spytać się kogoś o nazwę, bo za nic w świecie nie mam pojęcia jak się ten szpital nazywa. Wiem, że jest w centrum tego miasta, wiesz?
-A to nawet nie szukaj!! Wiemy z Wojtkiem, no a przynajmniej ja... Który to szpital. Wczoraj wieźli tam wszystkich rannych! Będziemy niebawem, trzymaj się Lewy!-po tych słowach pożegnaliśmy się i rozłączyliśmy, a ja ponownie zaproszony do sali, zaszyłem się w tych czterech ścianach.


    Siedziałem w ciszy, słysząc tylko dźwięki wydające przez aparaturę. Nic więcej. Głucha cisza. Ściskałem kurczowo dłoń Leny i nie miałem ochoty jej puścić. To, że ją trzymałem pozwalało mi cały czas wierzyć, że niebawem się wybudzi, że będziemy rodziną. Tak! Chcę żebyśmy byli rodziną. Aby ona była moją żoną, z którą będę mógł mieszkać w jakimś sporym domku rodzinnym z naszymi dziećmi i jej ulubionej rasy psem. Chcę, aby tak potoczyła się nasza przyszłość! Wspólna przyszłość!
-Lewy!!-do sali oczywiście z wielkim impetem wparował Wojtek.
-Kurde, Szczęsny ogarnij trochę! Jesteśmy w szpitalu, a nie w domu, czy hotelu, no!-walnął go po głowie Błaszczykowski, który podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń. Spojrzał na moją ukochaną, potem na mnie i uśmiechnął się.-Wiecie co? To przeznaczenie. To, że się spotkaliście i to, że Bóg uratował Tobie i jej życie. Jak dla mnie to po prostu znak, że macie się sprężać. No a właściwie to Ty powinieneś zbierać dupę w troki!-podsunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
-Właśnie Lewy!! Szczególnie, że masz trochę czasu teraz!-dodał Szczęsny-Wczoraj wieczorem dzwonił do nas trener, który bardzo się z resztą naszych kolegów bardzo martwią o nas. No i trener powiadomił nas, że mecz został przełożony, że UEFA ze względu właśnie na tę na całe szczęście niedoszłą katastrofę! Po za tym! Nie dolecielibyśmy do jutra do Kiszyniowa.-puścił oczko i również przysiadł się do mnie i Kuby.
-Mecz rozegramy za 7 dni.
-Ej, chłopaki! No właśnie! Powiedzcie mi w ogóle gdzie my jesteśmy?! Przez to całe zamieszanie wiem tylko tyle, że znajdujemy się we Francji.
-Oj Robert!! Podczas tego zderzenia naszego samolotu, doszło do zboczenia z wyznaczonej nam trasy i samolot poleciał w zupełnie inną stronę.-zaczął Kuba.
-Stary, my jesteśmy w PARYŻU!!-krzyknął uradowany Szczęsny-W mieście zakochanych!! Podkreślam! ZAKOCHANYCH!-mocno zaakcentował to słowo i posłał mi znaczący uśmiech.
-Żartujecie sobie, prawda?!-odezwałem się.
-A gdzie tam!-machnął ręką prawy pomocnik Borussi Dortmund-'Wylądowaliśmy', bądź 'rozbiliśmy się', tak na marginesie, to nie mam zielonego pojęcia jak to nazywać! No więc, z ziemią spotkaliśmy się na obrzeżach Paryża! I na całe szczęście, bo gdybyśmy próbowali lądować gdzieś nad miastem, to tak wesoło by nie było... Rozumiesz...
-Jasne...-skwitowałem
-Dobra, weź mów co u Lenci? Wszyscy się martwią. Nawet nie znałeś znaku życia Klaudii, która chorobliwie przeżywa to wszystko i nie wie czy jej przyjaciółka żyje, bo 'zabrali ją do szpitala w stanie krytycznym' i nikt nie raczył się odezwać. No i jej rodzina cała wręcz pęka z płaczu i troski o nią!
-Kurde, Wojtek sorry! Mogłem się domyślić, że pewnie będziesz rozmawiał z Klaudią. Mogłem was powiadomić wcześniej...-westchnąłem-No więc, jej stan jest stabilny. Z dzieckiem wszystko ok. Czekamy tylko, aż się wybudzi. Mam nadzieje, że będzie mnie pamiętała...


____________________
Dobra, dobra!! Już na wstępie przepraszam za ten rozdział! Taki nijaki! Nic nie trzyma się ładu ani składu!! No nic!! Mi się nie podoba. Ogółem cały rozdział w narracji Roberta, ale nie chcę jeszcze jasno określać stan zdrowia Panny Gilbert, gdyż wszystko może się jeszcze zdarzyć! :) 
Właśnie Borussia wywalczyła remis w dzisiejszym spotkaniu, a w środowym LM, przegraliśmy 1-2! Ja nie przejmuję się bardzo tą przegraną i staram się myśleć o teraźniejszości no i oczywiście o tym, że już 1 października pokażemy kto tu rządzi!! :) 
Dobrze, nie przynudzam już! 
Jeszcze tylko jedno dla osób, których interesuje mój problem kolanowy! 
We wtorek jadę na badania i o rezultatach podzielę się z wami oczywiście pod kolejnym rozdziałem! 
Buziaki kochane!! ;** 




      

sobota, 14 września 2013

Rozdział 29

    Lena


    Za Robertem wstało jeszcze kilku innych mężczyzn. W sumie? Szczerze? Byłam zszokowana jego postawą. Ten, który nie pozwalał mi się ruszyć z miejsca, bo się 'tak bardzo bał o moje bezpieczeństwo' teraz idzie do luku bagażowego, który zbyt bezpieczny nie jest. Strasznie się boję. Teraz wiem co on czuł, no ale, ale!! Nie porównujmy tego mojego 'wyczynu' do jego poświęcenia. Nie wybaczę sobie jeśli on nie wróci... Jeśli zginie nigdy sobie tego nie daruję... Ale nie mogę tak myśleć!! On musi żyć, przeżyje i wszystko będzie w porządku i z nim i z naszymi przyjaciółmi! Robert na pewno da radę, w końcu musi! Mamy dziecko w drodze... Nie może nas zostawić we dwójkę... Przecież on tak bardzo pragnie tego maleństwa. Co chwile gada do mojego brzucha, choć on nie jest nawet jakoś nie wiadomo jak duży, jak na razie. Nie! Koniec tych myśli!! Po prostu muszę skupić się na czymś innym! 


-Lena nie denerwuj się! Nie możesz przecież się denerwować!-krzyknął Błaszczykowski kiedy mój ukochany zniknął za drzwiami, a ja zaczęłam się niemiłosiernie trząść.-Słyszysz mnie?!-odpiął pasy i zajął dotychczasowe miejsce Roberta, czyli tuż po mojej lewej stronie.-Ej, mała! Lewy wróci! Ba! Niedługo, za kilka miesięcy urodzisz mu jego pierwsze dziecko i  razem będziecie tworzyć piękną rodzinę, bez nerwów!-uśmiechnął się i objął mnie swoim ramieniem. Wtuliłam się w Błaszczykowskiego i uroniłam kilka łez, ale jakoś się pozbierałam i kiedy odsunęłam się od jego beżowej koszulki wymusiłam z siebie blady uśmiech i posłałam go w jego stronę. 

      Robert nie wracał i nie wracał... Nie wiedziałam co się dzieje z nim i z resztą. Mijały kolejne minuty, czas leciał tak nieubłaganie szybko... Wiem, że nie ma ich już od 15 minut... Tak, wydaje się, że to tak mało, ale dla mnie to było chyba 15 najgorszych minut mojego życia... Niepewność, bezsilność po prostu zabijała mnie od środka. Nie mogłam już usiedzieć na swoim miejscu dlatego wstałam z fotela i za zgodą Kuby i Wojtka poszłam sprawdzić co dzieje się ze starszą kobietą z odmą opłucnową. Przy niej cały czas siedział Jonas, który bacznie badał stan zdrowia kobiety. Nie byłam żadną studentką medycyny, ani nawet nie należałam do fanatyczek biologii, ale akurat objawy tej właśnie choroby pamiętam idealnie, gdyż na uniwerku podczas nauki języka obcego (akurat w moim przypadku-angielskiego. Znałam ten język bardzo dobrze, bo uczyłam się go od wielu, wielu lat.) musiałam opisać bardzo szczegółowo właśnie odmę opłucnową. Wtedy denerwowałam się, że nie mogę spędzić wspólnego wieczoru z Lewym, czy choćby z Klaudią, tylko muszę opisywać jakąś beznadziejną i bardzo rzadką chorobę! Mówiłam sobie: "Po co ja mam to robić?! I tak mi się to nigdy w życiu nie przyda!!". No a teraz? Gdyby nie ten projekt nie wiedziałabym co się dzieje ze starszą kobietą. 
-Jak z nią?-spytałam. On tylko przeleciał mnie wzrokiem od góry do dołu i posłał znaczące spojrzenie. Tak na mimice twarzy też się znam! Od razu skumałam o co chodzi. Nie najlepiej z kobietą... Jak dla mnie stan jest poważny... I tyle...-Jesteś lekarzem? 
-Studentem medycyny.-wymamrotał kompletnie bez jakichkolwiek uczuć. Ja westchnęłam tyko ciężko i spojrzałam współczująco na starszą kobietę. 
-To miała być nasza 50 rocznica ślubu... Gdybym nie namówił mojej żony na takie świętowanie, to Emilie leżała by teraz w domu i zabawiała nasze wnuki...-szlochał starszy mężczyzna... Czyli wszystko jasne! To takie smutne! Lecieli do Kiszyniowa aby świętować swoją rocznicę ślubu! Trochę nietypowe miejsce, no ale cóż... Kto co woli! 
-Wszystko będzie dobrze, proszę Pana!-uśmiechnęłam się i w tej samej chwili momentalnie zesztywniałam. Usłyszałam przekręcenie kluczyka i nagle nasz blond kapitan pociąga za klamkę drzwi, przez które przeszedł mój ukochany wraz z innymi pasażerami. Stałam w bezruchu. Słyszałam tylko ludzi wokół. Starszego mężczyznę wraz z Jonasem, czuwających nad biedną staruszką i jakieś pojedyncze, ciche łkanie kilku kobiet. Pilot wszedł z powrotem do nas. Wychodzili wszyscy... Mijał mnie jeden, drugi, trzeci, czwarty.... Wszyscy po za Robertem... Boże, nie! Błagam!!





 -Robert?-szepnęłam przez łzy, które leciały niemiłosiernie... Były takie ciężkie... Pełen bólu, żalu i pretensji (?). Nie widziałam go... Nie było go... Nie wierzyłam w to, że on nie żyje... Nie chciałam w to wierzyć. Przecież obiecał mi, że wróci... Błagam, Boże, nie rób mi tego...-ROBERT?!-krzyknęłam głośniej. Kilka osób zainteresowała się widokiem płaczącej Leny i nie spuszczało z niej wzroku. Czułam jak garstka osób gapi się na moją zapłakaną twarz, aż nagle... Drzwi po raz kolejny się otworzyły... Zamarłam po raz kolejny i rozluźniłam się dopiero wtedy kiedy zobaczyłam w progu mojego lubego. Jego brązowe włosy, niebieskie oczy, które zawsze patrzyły na mnie z miłością i czasem nawet nutą pożądania... Jego usta, które tak często wymawiały słowa 'Kocham Cię', do mojej osoby. To cud... To cud, że znów go widzę!! Pobiegłam w jego stronę, tak pobiegłam. Od razu wpadłam mu w ramiona, a on ucałował czubek mojej głowy, szepcząc tylko cisze: "Już jestem.". Jak dobrze, móc poczuć jego ciepło, silne ramiona i to bezpieczeństwo, które czułam za każdym razem kiedy lądowaliśmy w swoich objęciach, pocałunkach... Jak dobrze, że on jest, że jest cały i nic mu nie jest... Nie poradziłabym sobie bez niego... 


Wróciliśmy na swoje miejsca i cały czas nie wypuszczałam go ze swojego uścisku. Cieszyłam się, że jest przy mnie. Cieszyłam się chwilą. Może to głupie, zważając na sytuację w jakiej się znajdujemy, no ale... A no właśnie?! Przez ten chwilowy smutek zupełnie zapomniałam o to, by zapytać się, czy ta jego 'wyprawa' w tak niebezpieczne miejsce, która omal nie przyprawiła mnie o zawał, coś dała... Czy są jakieś pozytywne skutki, tego, że Robert narażał swoje życie? 
-Skarbie...-odezwałam się-Czy wy... Czy coś zdziałaliście? 
-Musieliśmy pozbyć się nadmiernego ciężaru, wiesz? Musieliśmy pozbyć się walizek...-szepnął-Obciążenie się zmniejszyło, więc powinien zmniejszyć się kąt wzbicia o kilka procent. 
-Czyli to prawda? Cały czas startujemy, tak? Lecimy w górę?-dopytywał Wojtek, który przybrał teraz minę bardzo poważną. Nigdy chyba go takiego nie widziałam... 
-Tak... Dokładnie tak...-powiedział cicho, ze skruchą w głosie... No więc, miałam racje. Wszystkie moje obawy, moje podejrzenia się sprawdziły. Jesteśmy w kropce. W sytuacji bez wyjścia... 


      Soundtrack 


       Własnie otrzymaliśmy informację od naszego głównego pilota, że możemy wykonać telefon do bliskiej osoby... Trzymałam swój telefon w ręku i kręciłam nim w tą i z powrotem... Mogłam wykonać tylko jeden telefon do bliskiej osoby... Każdy mógł wykonać tylko jedno połączenie, by nie zakłócać pracy komputera, który odpowiada za sterowanie tą wielką, blaszaną maszyną... Lewandowski złapał mnie za rękę i mocno ją ścisnął... Uśmiechnęłam się do niego, choć w duszy wiedziałam, że najprawdopodobniej to już koniec. To koniec życia mojego, naszego dziecka i wszystkich zgromadzonych tu ludzi... No bo, po co niby kapitan pozwalałby wykonać nam telefon do rodziny, przyjaciela? Tylko i wyłącznie po to by się pożegnać, prawda? Czyli muszę zadzwonić do osoby, z którą chcę się pożegnać, tak? 
       Wybrałam numer do Klaudii... Wojtek też chce z nią porozmawiać, więc ja zrobię to pierwsza i przekażę komórkę jej chłopakowi... Wcisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha. Jeden sygnał, drugi sygnał, trzeci... 
-Halo?! Lena?!-usłyszałam przerażony głos mojej przyjaciółki. Od razu się popłakałam... Nawet jeszcze nic nie powiedziałam, a już się poryczałam... Po prostu... Jak byście czuli się kiedy słyszycie głos swojego przyjaciela od lat, przyjaciela, który zawsze z Tobą był, najprawdopodobniej po raz ostatni...-Jezu, kochanie, wszyscy trąbią w telewizji, że samolot do Kiszyniowa ma problemy z lotem, że miał wypadek i teraz jego losy są zagrożone... Boże, ale wszystko, ok, tak?! Dzwonisz, by powiedzieć, że właśnie wylądowaliście i macie się dobrze, prawda?!-połknęłam ślinę i wypuściłam głośno powietrze z płuc... 
-Wszystko ok...-westchnęłam-Po prostu... Nie musimy się żegnać... Nie musimy mówić sobie 'żegnaj'... Przecież spotkamy się jeszcze kiedyś...
-LENA?!! O CZYM TY MÓWISZ?!!!-usłyszałam to jej przerażenie w głosie... Nie mogłam powstrzymać łez. Robert cmoknął mnie w policzek i pogłaskał po ramieniu, dodając mi przy tym otuchy. 
-Najprawdopodobniej zobaczymy się wkrótce... Nie zauważysz jak ten czas szybko nam minie... Mówię Ci! Będę obserwować Cię przez cały czas. Będę patrzeć jak wychowujesz gromadkę swoich małych dzieci i będziesz obserwowała jak szybko one dorastają... A ja będę cieszyła się Twoim szczęściem, razem z Tobą...
-NIE!!! POWIEDZ, ŻE TO CO MÓWIĄ W TELEWIZJI TO NIE PRAWDA!!! BŁAGAM, LENA.....-ona zaczęła cichutko popłakiwać a ja przełknęłam głośno ślinę i pociągnęłam nosem... Oparłam głowę o malutką szybę i popatrzyłam się w dół... Dopiero w tej chwili dostrzegłam jak piękne są widoki i jak przyjemnie jest być wśród chmur... Jak byłyśmy z Klaudią małe to mówiłyśmy, że będziemy jeść kiedyś chmury... Uśmiechnęłam się na to wspomnienie i nie spuszczałam wzorku z pięknych widoków...
-To prawda... Ale nie martw się... Prędzej czy później... Wszyscy umrzemy... Na mnie przyszedł już czas, a Ciebie jeszcze życie nacieszy... Wiesz, co? Może ten wypadek Twojego taty, był znakiem od losu, że Ty musisz jeszcze żyć i nie możesz wsiąść do samolotu do Kiszyniowa... Jeszcze masz całe życie przed sobą skarbie! Zawszę będę o Tobie pamiętać... Będę z uśmiechem na ustach wspominała nasze poznanie się, kiedy przyszłam na zajęcia taneczne pierwszy raz a Ty pierwsza się do mnie odezwałaś... I nasz pierwszy wspólny turniej, nasz sukces w duecie, nasze wspólne nocki, całodniowe zakupy, jeżdżenie po lekarzach naszymi nieszczęsnymi chorobami kolanowymi... I to gdy jako siedmiolatki chciałyśmy zjeść chmury...-zaśmiałam się cicho pod nosem i kontynuowałam-Albo gdy chciałyśmy usmażyć naleśniki i wszystkie były po prostu nie do zjedzenia... I gdy poszłyśmy po raz pierwszy do liceum, gdzie poznałyśmy naszych znajomych... Nasze wspólne wycieczki, oglądanie meczy, wzdychanie na piłkarzy, wspólne uczenie się do matury, gdzie tak naprawdę nie zajrzałyśmy ani razu do książek, tylko gadałyśmy z ludźmi na omegle-znów, kiedy wróciły te wszystkie wspomnienia, na mojej twarzy pojawił się uśmiech i chęć cichego śmiania się...-I nasz zdrowotny wypad do sanatorium...-tu urwałam-i gdy poznałyśmy Wojtka i Roberta... Kiedy się zakochałyśmy... Albo gdy porwałaś mnie do Dortmundu?! I nasze ostatnie świętowanie wolności od nauki, studiów...
-Miałyśmy jechać razem do USA.... To zawsze było naszym wspólnym marzeniem....-ona też się rozpłakała...-I miałyśmy jechać tam gdy tylko będziemy miały chwilę czasu... A ja pomyślałam, że to byłby idealny prezent na Twoje urodziny... I zabukowałam nam bilety do Nowego Jorku.... Zawsze chciałaś tam pojechać...-no nie wierzę!! Pamiętam jak razem snułyśmy plany, gdy tylko zbierzemy pieniądze i załatwimy wizę to pierwsze co to polecimy do Ameryki! Do Nowego Jorku... 
-Polecisz tam! Zabierzesz kogoś innego za mnie... I obiecaj, że będziesz się dobrze bawić!!-uśmiechnęłam się... 
-A Ty obiecaj mi, że będziesz walczyć do końca... I się nie poddasz... Choćby nie wiem co...
-Obiecuję!! Trzymaj się kochanie!! 
-Tylko, nie mów mi żegnaj....-zaśmiała się-Wiesz, że nienawidzę pożegnań... 
-Do zobaczenia!! 
-Pa?!-słyszałam jak płacze, jak cierpi i jak rozrywa ją od środka... 
-Powiedz rodzicom, że ich kochałam! I naszej klasie z liceum!! I Marco!! Powiedz, że go kochałam!! -odsunęłam telefon od ucha i podałam go Robertowi, który bardzo szybko podarował mojego Iphona Szczęsnemu... Zakryłam swoją twarz dłońmi i zaczęłam płakać... Szlochałam... Rozdzierało mnie od środka.... Tęsknie za nią tak bardzo! Ale cieszę się, że nie ma jej tu ze mną... Gdyby tu była zginęłaby wraz ze mną... A ja chcę, żeby ona żyła! Zasłużyła na to by, żyć! 


     Robert wziął moją twarz w dłonie i delikatnie musnął moje usta. Moja mokra od łez twarz powędrowała właśnie na jego tors i oparła się o koszulkę, na której po chwili powstawały kolejne to, coraz większe mokre plamy. Co chwile szeptał, że będzie dobrze, że jeszcze się z Klaudią zobaczę... No ale jak mam być takiej myśli, kiedy tej wielkiej, blaszanej kupy żelastwa nikt nie może okiełznać! No jak?! Ja nigdy nie byłam optymistką... Zawsze widziałam tylko złe strony, złe drogi i złe wyjścia z sytuacji. Ale tu nie ma żadnego wyjścia... Po prostu zginiemy...
-Kochanie, powiedz Oliwce, że tata ją kocha i zawsze będzie z nią. Powiedz, że ją kocham i będę na was patrzył....-ciężko wymawiał słowa Błaszczykowski... Starał się nie płakać, ale... No ale jak? Jak można nie płakać... Sama kiedy pomyślałam o Agacie, Ewie, Piszczku, Sarze i Oliwce zaczęłam płakać jeszcze bardziej... Nie mogłam się pozbierać. Spojrzałam na Wojtka, który właśnie teraz, w tym momencie żegnał się z moją przyjaciółką. Mówił jej, że zawsze będzie ją kochał... Jakie to... Romantyczne? Jak w filmie, prawda? Dwójka zakochanych... On wsiada do samolotu, ona rezygnuje z lotu ze względu poszkodowanego taty i tym samym ratuje swoje życie... Ma to swój urok... Ja zawsze lubiłam takie filmy, ale nigdy nie chciałam, by przydarzyło mi, ani komukolwiek mi bliskiemu coś takiego. Przez to całe zamieszanie, nie zorientowałam się nawet, że Robert jeszcze nie pożegnał się z żadnym swoim bliskim... Rozumiem, że mnie pociesza, ale niech pomyśli też o sobie. Niech zadzwoni do kogoś.
-Skarbie, a Ty?-podniosłam głowę i spojrzałam w jego intensywnie błękitne tęczówki-Zadzwoń...
-Napisałem mamie sms'a... Nie chcę dzwonić, wiesz? Nie chcę, żeby traciła nadziei. Bo ja zrobię wszystko żebyśmy przeżyli. Po za tym... Obiecałaś Klaudii, że Ty też będziesz walczyć! Nie zapominaj!!-ucałował mnie w czubek głowy, a ja tylko głośno odetchnęłam i spojrzałam się w okno. Mimo tego wszystkiego co się działo na pokładzie... W końcu odważyłam się spojrzeć w okno i dopiero po tylu latach dostrzegłam piękno tych widoków...


-Prosimy zapiąć pasy!!-krzyknęła niska stewardessa, ta sama, która czuwała wraz z Jonasem nad staruszką Emilie.
-Co? Jak to? Dlaczego?-krzyknął jakiś starszy mężczyzna, gdzieś koło czterdziestki, ubrany w elegancki  garnitur. Przypuszczam, że miał jechać do Kiszyniowa służbowo, patrząc na to jak wyglądał...
-Będziemy podchodzić do próby lądowania!-oznajmiła. Wszyscy zamarli. Czyli co? Przeżyjemy?
-Niech nam Pani to wyjaśni!
-Proszę Państwa, mówi kapitan. Prosimy zachować spokój i zapiąć pasy. Będziemy podchodzić do próby lądowania. Niebawem kończy nam się paliwo. Musimy spróbować. Będziemy robić wszystko co w naszej mocy, by się udało. Bądźmy dobrej myśli...-urwał. Jego głos słychać było przez niewielka głośniki zamontowane w ścianach i suficie. Spojrzałam na Roberta, po czym na chłopaków, którzy nerwowo usiłowali zapiąć swój pas. Ja siedziałam taka zdezorientowana. Rozejrzałam się wokół i jedyne co można było dostrzec to tłok spanikowanych ludzi, którzy jak najszybciej pragnęli znaleźć się na swoim miejscu i zasiąść wygodnie w fotelu. Nie wiedziałam jakim cudem piloci mają zamiar lądować... Gdy patrzyłam przez okno cały czas czułam jak lecimy do góry. Lecieliśmy bardzo, bardzo wolno, a dziób skierowany był nadal do góry...


    Spojrzałam na Kubę i Wojtka, którzy już nie płakali. Wszyscy mieliśmy zapięte pasy, stewardessa, właśnie przechodziła obok nas i sprawdzała czy pas jest dobrze upięty. Wzięłam głęboki oddech i położyłam głowę na ramieniu Roberta. Uśmiechnęłam się mimowolnie i spojrzałam przed siebie.
-Nie sądzisz, że to romantyczne? Para zakochanych... Umrze razem...-zaczęłam i przeniosłam swój wzrok na Lewego.
-EJ!! Nie zginiesz!! Będziesz dalej żyć! Zrobię wszystko, żebyś żyła!!-poddenerwował się, ale pocałował mnie w usta. Żyliśmy w sumie chwilą... Ja spodziewałam się, że to już koniec, on pewnie też, tylko nie chciał się przyznać. Nie chciał bym straciła w nim tę podporę. Bym nie straciła nadziei...
-Wiecie co? Mimo wszystko... Cieszę się, że jestem tu z wami...-uśmiechnął się Szczęsny. Spojrzałam na Kubę i oboje się przytulili.
-Stary, przepraszam za wszystko!-na naszych twarzach pojawił się uśmiech. Ja z Lewym spojrzeliśmy po sobie i też się wymieniliśmy tym gestem.
-A mieliśmy wygrać mecz... Będę trzymać kciuki za chłopaków w sobotnim meczu!-rzekł Wojtek i spojrzał na mnie i na Roberta-Patrz Kubuś, jacy to zakochańce... Dobrze, że jesteście tu razem...-wzięłam głęboki wdech i po chwili wypuściłam całe powietrze z płuc i spojrzałam w stronę mojego ukochanego, który kurczowo ściskał moją lewą dłoń.
-Będzie dobrze, kochanie...
-Bardzo Cię kocham! Kochałam, kocham i zawsze będę kochać, skarbie...-szepnęłam po czym ucałowałam go po raz ostatni i zamknęłam oczy. Poczułam jak w pewnym momencie samolot przestaje lecieć... Jak spada... Moje nogi momentalnie lecę ku górze, ludzie zaczynają krzyczeć, a Lewy trzyma moją dłoń bardzo mocno... Po policzku spływają mi łzy, a przed oczami staje całe życie. Nagle przypominam sobie całe moje dzieciństwo, to jak boję się iść pierwszy raz do szkoły, moje pierwsze miłości, znajomi, poznanie z Klaudią, wycieczki, kłótnie z rodzicami, oglądanie meczów, wzdychanie na plakaty piłkarzy, sanatorium, w którym poznaje Roberta i Wojtka, wyznanie miłości Roberta, nasz pierwszy raz, pierwszy pocałunek, porwanie do Dortmundu, jego zdrada, bliska przyjaźń z Marco, wybaczenie Robertowi, dowiedzenie się o ciąży, wypadek taty Klaudii i... i to jak wsiadam do samolotu W6 1911... I mimo wszystko uśmiecham się... Czuję jak samolot kieruje swój kadłub do dołu... Czuję jak spadamy... Ale to piękne uczucie... Jakby się latało w powietrzu... Ściskam dłoń Roberta mocniej i mocniej, a on całuje mnie w policzek i szepcze do ucha ciche: "Kocham Cię", aż nagle... Samolot uderza z wielkim impetem o glebę i nadal jedzie... Nie kołami. On sunie się po ziemi, a mnie wbija mocno w fotel... Zamykam oczy i w pewnym momencie film mi się urywa... Czuję, że to koniec wszystkiego... Słyszę tylko krzyki ludzi i wykrzykiwanie mojego imienia przez Roberta... Potrząsa mnie, a moja głowa bezsilnie opada... Czuję jak zasypiam...




__________________
Dzień dobry!! 
Przepraszam za takie urwanie, za ten rozdział. Ja w sumie, powiem szczerze, że jak dodałam Soundtrack przy rozmowie Leny z Klaudią to się popłakałam, ale może to tylko dlatego, że Klaudia jest odzwierciedleniem mojej dobrej znajomej i jak pisałam ich rozmowę, to po prostu wyobrażałam sobie, że mówię to do mojej przyjaciółki! 
No dobrze, przepraszam również, że nie było rozdziału w środę, ale od dziś rozdziały co tydzień w soboty! I jeszcze jedno! Niebawem koniec już tego opowiadania, ale szykuję następne! Liczba wyświetleń tu, cały czas rośnie, a komentarzy coraz mniej, ale ja równie dobrze mogłabym pisać to opowiadanie, gdyby czytała je tylko jedna osoba! No :) !
Chcę podziękować jeszcze za wszystkie ciepłe słowa od dziewczyn, z którymi mam kontakt na prywatnym facebooku, czy asku! Dzięki wam, za wszystkie słowa otuchy i wasze 'wychwalanie' tego bloga! Wszystkie jesteście wielkie! ;* 
Dobra, już dłużej nie zanudzam. Zostawiam was może w lekkiej niepewności, no ale! Tak mi się urwało... ;) 
Buziaki, Lena!! 


czwartek, 5 września 2013

Rozdział 28

Lena


       Każdy z nas ma problemy. Jedyną różnicą w tym wszystkim jest to, że jedni sobie z nimi radzą, a drudzy po prostu nie... Uśmiechają się, choć tak naprawdę w środku duszą się.. Bo przecież to, że oddychasz, nie znaczy, że żyjesz, prawda? Nie potrafią już normalnie żyć. Najśmieszniejsze we wszystkim jest to, że każdy z nas może stać przy zniszczonej od wewnątrz osoby, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo złamana w środku ona jest... A może nawet taka osoba jest naszym przyjacielem? Może nam tylko wydaje się, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, a tak naprawdę... No właśnie. Jak jest naprawdę? Powtarzamy tej osobie, że ją kochamy, że zawsze może na nas liczyć, a ona nigdy nam się nie zwierza... Nie ma problemów? Nie, po prostu jest samotnikiem, nie potrafi z siebie niczego wyrzucić, nie chce żeby ktoś jej pomógł... Ale w życiu takiej osoby, w pewnym momencie pojawia się osoba. Osoba, która ją zbawia... Osoba, przy której ta wyniszczona od wewnątrz istota potrafi się w szczerze uśmiechnąć, żartować... Być szczęśliwym... I kiedy już wydaje się, że wszystko powraca do normalności, że w końcu jest dobrze... Coś się wydarza... Wierzę, że Ci 'słabi ludzie' poznają miłość swojego życia i dzięki niej są szczęśliwi... Ale przychodzi taki dzień, że coś może ich rozłączyć... I nie chodzi tu o to, że któreś się odkochało... Nie... Kiedy wydaje się, że w naszym życiu w końcu jest już ok... Wtedy wydarza się największe zło... Skąd to wiem? Bo wszystko to, sama przeżyłam....



                          "Gdybyś kiedyś we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrzą na Ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przestał..."


     Kiedy pilot docisnął pedał gazu, wszystkich pasażerów wcisnęło w siedzenia. To normalne, ale ja jak zwykle się bałam. Tak, nienawidziłam latać samolotami od dziecka. Kiedy pierwszy raz miałam lecieć z rodzicami do babci do Niemiec, myślałam, że zwariuję! Pamiętam, że kiedy zajęłam swoje miejsce to zapięłam pasy i zacisnęłam je tak mocno, że, kiedy stewardesa sprawdzała czy wszyscy pasażerowie są dobrze zapięci i podeszła do mnie to wybałuszyła oczy na wierzch tak mocno, że myślałam, że zaraz wylecą jej z orbit. Od razu poluzowała pas, bo ściskał mnie tak mocno, że nie mogłam się poruszyć w żadną możliwą stronę. Ale nie myślcie, że to koniec! Kiedy już wystartowaliśmy tamtego dnia i obie Panie roznosiły coś do picia i jedzenia to co chwile pytałam je czy aby na pewno wszystko z samolotem jest w porządku i czy pilot jest dobrze wykwalifikowany. Boże, jak to sobie wspominam to, chcę mi się śmiać z tej mojej przewrażliwionej psychiki! Zawsze uważałam, że wiem lepiej niż jakiś tam pilot i zawsze byłam przekonana, że facet się pewnie zagapił i zapomniał zakręcić jakiś zawór, przez który straciliśmy dopływ powietrza czy coś... No, ale, taka już jest Panna Gilbert! Wiecznie przewrażliwiona. Dlatego właśnie unikałam wszystkich podróży w powietrzu. Wolałam zawsze podróżować samochodem, choć przecież do takiego Kiszyniowa tłuc się wszyscy samochodem nie będziemy! Poświęcić się musiałam, ach.... Taka moja rola.... 


      Myślałam, że sobie pośpię podczas lotu, żeby znów przez głowę nie przechodziły mi jakieś głupie myśli, że się rozbijemy, czy coś. Położyłam głowę na ramieniu Roberta, który zacięcie prowadził rozmowę ze swoimi rodakami. Oczywiście nie mogli oni porozmawiać o czymś inteligentnym, czy choćby o nadchodzącym meczu! Nie! Musieli poprowadzić swoje rozmowy na temat braku biustu u modelek, czy nawet tego, że Kuba i Wojtek współczują mi żyć z osobą niewyżytą seksualnie (tak, mowa tu o naszym przystojnym, ciemnowłosym Lewandowskim)! Fajnie, nieprawdaż?! Postanowiłam nie słuchać ich bardzo rozbudowanego dialogu i skupić swoje myśli na tym jak wiele się dzieje w moim życiu. W końcu jestem szczęśliwa. Mam wspaniałego chłopaka i przyjaciół. No i, jestem w ciąży... Właśnie... Za 7 miesięcy na świat przyjdzie nasze pierwsze dziecko... Z początku wahałam się jak to wszystko będzie wyglądało. Przecież ja mam dopiero 20 lat... Jestem niedoświadczona, młoda, na studiach... Przez jakiś czas siedziałam w pokoju i zastanawiałam się czy aby na pewno to wszystko dobrze się potoczyło... Czy aby nie za szybko to się wydarzyło... Nie wiem nawet co naprawdę myśli o tym Lewy... Mówił, że się cieszy, ale powiedział to tylko raz... Wtedy w szpitalu, kiedy zemdlałam... Nigdy więcej tego nie powtórzył... No właśnie? Czy aby na pewno on czuje to samo co ja? Czy on też cieszy się z tego, że zostanie rodzicem? 


      Wysnuwałam nasze plany, naszą przyszłość, kiedy zorientowałam się, że od dziesięciu już minut wznosimy się cały czas do góry. Nie tak intensywnie, ale nadal lecieliśmy do góry... Szybko się wyprostowałam i obróciłam głowę w lewo. Chłopcy nadal sobie dyskutowali, a ja poddenerwowana przerwałam im tę dyskusję, trząchając misternie Lewego. On obrócił się do mnie i pocałował w policzek, nawet mnie nie wysłuchując. Powrócił do rozmów z chłopakami, więc ja cała w nerwach przerwałam im szybko tę ich 'głęboką' wymianę zdań. 
-Ej no! Czy my aby na pewno lecimy zgodnie z planem? Zobaczcie...-wskazałam palcem na szybę, przy której siedziałam-...cały czas lecimy w górę...
-Oj, Lenuś wyluzuj!! Tyle razy latałem samolotem i jeszcze nigdy nic.......-zadowolony Wojtek (tak, już mu się troszkę humor poprawił) nagle urwał. Wszyscy w samolocie zaczęli krzyczeć. Samolot zaczął się trząść, a na pokładzie zgasło światło, ale na całe szczęście po chwili znów zostało zapalone... 
-Jezu, Robert, co się dzieje?!-złapałam go mocno za rękę i popatrzyłam mu w oczy. Czułam to przerażenie u siebie i też lekkie u niego... Ja zawsze byłam bojaźliwa, więc to normalne, ale Robert? To on zawsze był ten dzielny, który niczego się nie bał, ale tu... Jesteśmy w samolocie, nie wiemy co się dzieje, a coś się dzieje!! Z tym nie ma żartów....
-Spokojnie skarbie!-jedną ręką ścisnął moją dłonią, a drugą pogłaskał po policzku-To tylko zwyczajne turbulencje... Cicho....-mówił wszystko bardzo spokojnie-Oddychaj... Raz.... i dwa... Uspokój się. Wszystko jest ok.
    

       Kuba i Wojtek siedzieli zdezorientowani. Patrzyli się co chwile to na nas, co chwile w okno... Sami nie wiedzieli co się dzieje... Z resztą! Nikt nie wiedział! Wszyscy byli spanikowani. A ja? Ja zaczęłam niepokoić się jeszcze bardziej, kiedy Robert zabrał się i odpiął swój pas. Wstał z miejsca, mimo, że kontrolka bezpieczeństwa nadal nakazywała pozostać z zapiętym pasem. Zdążyłam tylko go złapać za rękaw od bluzy i pociągnąć bardzo leciutko. Mój luby tylko odwrócił się w moją stronę i szepnął, że będzie dobrze po czym udał się gdzieś do przodu. Mieliśmy miejsca na końcu biznes klasy, a za nami siedzieli ludzie z klasy ekonomicznej. Jak wywnioskowałam Robert udał się do miejsca, w którym siedziały stewardesy. 
-Stary, gdzie on poszedł!?-odezwał się Kuba, wychylając swoja głowę gdzieś przed siebie.
-Nie wiem, kurwa! CO SIĘ TU DZIEJE?!-no tak... Wszyscy wokół panikowali, a ja siedziałam i ulewałam łzy. To była właśnie moja panika.... Spokojna, stonowana, ale wewnątrz... Eksplodowało po prostu w mojej głowie od tych wszystkich myśli... Po chwili zobaczyliśmy wszyscy 'na horyzoncie' wracającego do nas Lewego, kiedy nagle wszystko znów się powtórzyło! Znów wpadliśmy podobno w turbulencje. Robert prawie się przewrócił, a wszystkich siedzących zakołysało. Jakieś dziecko zaczęło płakać, gdzieś za moimi plecami... To było okropne! Co tu się dzieje?! Szczęsny szybko odpiął pasy i zwinnie, pomógł Lewemu wrócić na swoje miejsce. Ponownie zasiedliśmy na miejscach i spojrzeliśmy wszyscy, we trójkę na Roberta z jednoznacznym spojrzeniem. 
-No i co?! Co Ci powiedzieli?!-bulwersował się Kuba, który nerwowo stukał nogą o podłogę. 
-NIC MI KURWA NIE POWIEDZIELI!!-nie wytrzymał, wybuchł...-JAK PODSZEDŁEM DO NICH TO POWIEDZIELI, ŻE MAM NATYCHMIAST WRÓCIĆ NA MIEJSCE, BO ONI SAMI NIE WIEDZĄ CO JEST GRANE!!
-Czyli to nie są turbulencje... Coś się dzieje...-odezwałam się, bardzo spokojnie. Wzięłam kilka oddechów i w końcu głośno wypuściłam powietrze z płuc...-Nie możemy tak siedzieć! Musimy coś zrobić!
-Co Lena?! Co my do chuja pana możemy zrobić?!-warknął Szczęsny. 
-Zachowajmy spokój... Może to tylko turbulencje....-nie wierzę, że to powiedziałam! Ja, która po prostu nie wyrabia psychicznie w środku z tego wszystkiego, uspokaja chłopaków...Oni spojrzeli tylko na siebie i przez chwile milczeli. Robert się wyciszył i złapał mnie za rękę. Ścisnął ją mocno i posłał mi blady uśmiech. Wojtek z Kubą spojrzeli po sobie i nadal byli w nerwach, ale próbowali coś ze sobą zrobić... Próbowali się wyciszyć czy cokolwiek, żeby nie myśleć o tym co się wokół dzieje. No właśnie... Ale co się dzieje?! 

    
    Cały czas, a to już jakieś 20 minut od pierwszych 'turbulencji' (tak, tak to postanowiliśmy nazwać, choć nie wiedzieliśmy dobrze co takiego spowodowało te trzęsienia) siedzieliśmy w ciszy. Nikt nie wychodził, nikt nic nie mówił. Wszyscy siedzieliśmy wciąż nie wiedząc, co z samolotem i naszą podróżą do Kiszyniowa... To nie był prywatny samolot, jakim czasem latają piłkarze. Nie... To zwykły samolot, ze zwykłymi ludźmi na pokładzie... Żadnych sław, bogatych osób... Nic...  I wszyscy w tym momencie byli zwykłymi ludźmi. Nikt nie myślał o tym, że są tu trzy gwiazdy reprezentacji polski. To nie było w tym momencie ważne. Nic wtedy nie było ważne... Tylko to, żeby przeżyli wszyscy... Co jeśli to wszystko skończy się katastrofą? Co jeśli wszyscy zginiemy? A w tym i nasze dziecko..... Nie... 


      W pewnej chwili wszyscy usłyszeliśmy krzyk jakiegoś mężczyzny. Wołał o pomoc... Nie zastanawiając się długo, odpięłam swoje pasy i poprosiłam, żeby Robert mnie przepuścił, ale ten siedział i na mnie patrzył. Nie chciał mnie puścić.. Ten mężczyzna wołał o pomoc! Nie można być egoistą! 
-Nigdzie nie idziesz...-skwitował oschle i pokiwał przecząco głową. 
-Tam się coś dzieje Robert!!-wskazałam ręką na czerwoną zasłonę, która oddzielała ludzi z biznes klasy od klasy ekonomicznej.-Nie można tak tego zostawić!!
-COŚ CI SIĘ MOŻE STAĆ!!-wrzasnął, a ja nie wytrzymałam. Próbowałam przejść, ale ten zacięcie mi na to nie pozwalał. 
-ROBERT!! Ty nie jesteś samolubny!! Nie jesteś egoistą!! Czemu w tym momencie myślisz tylko o sobie?-po tych słowach Lewy ucichł i sam rozpiął pasy, przepuszczając mnie przy tym. Popatrzyłam tylko na niego i wtedy spostrzegłam się, że Ci wszyscy 'bogatsi' ludzie nie mieli nawet zamiaru ruszyć swoich dupsk, żeby pomóc innym! Jezu!! Pokręciłam tylko głową i szybko odsunęłam zasłonę po czym przeszłam przez próg i podbiegłam do kilkuosobowego tłumu ludzi, którzy stali nad jedną z par foteli. Podbiegłam szybko i wepchnęłam się na sam przód. Kucnęłam przy mężczyźnie około 70 i jego partnerki, jak przypuszczam żony , która na fotelu leżała nieprzytomnie. Uniosłam jej podbródek i wtedy ujrzałam na jej szyi siną część. Poklepałam ją po policzku, ale ta nadal nie reagowała na niczyje polecenia. Jej towarzysz stanął nad nią i był cały roztrzęsiony...
-To odma opłucnowa...-powiedziałam.
-Co?!-stanęła za mną stewardesa i wyjęła jakąś apteczkę-Co to oznacza?
-Wtargnięcie powietrza... lub innych gazów do jamy opłucnej...-nie potrafiłam skleić słów. Sama byłam taka roztrzęsiona... Mówiłam tak wolno i... jej! Wszystko stawało się coraz cięższe...-Najprawdopodobniej uszkodzony został miąższ płucny...
-Coś poważnego?!-denerwowała się za mną młoda brunetka o krótkich włosach.
-Może się udusić...
-Nie!! Błagam, niech Pani coś zrobi!-krzyknął wystraszony starzec... Złapał mnie za ramiona i patrzył mi w oczy... Zaczął płakać... Boże co ja miałam zrobić...
-Trzeba wykonać punkcję płuc, ale... Ale ja nie jestem lekarzem-szepnęłam. Wtedy pojawił się przy mnie jakiś mężczyzna w granatowym sweterku, który klęknął przy starszej kobiecie i stwierdził to samo co ja.
-Macie tu igłę, albo nóż?-mówił spanikowany brunet, który odsunął mnie od siedzenia.
-Nie, nie można nam wnosić na pokład niczego ostrego!
-Należy położyć ją na boku...-szepnęłam. Byłam cały czas w szoku... Wszystko co się tu działo było prawdą. Nie żadnym snem, koszmarem... To działo się naprawdę... Mężczyźni położyli kobietę na prawym boku, a ja zaczepiłam wtedy tę stewardessę, która na moje pytanie "Co tu się dzieje?" odpowiedziała tylko, że nadal nic nie wie...
-Jesteś studentką medycyny?-spojrzałam na chłopaka, który pomagał teraz starszej Pani-Jonas Winckler-wyciągnął dłoń w moją stronę i uścisnął ją.
-Lena Gilbert-przedstawiłam się i odwzajemniłam uśmiech-Nie, nie jestem studentką medycyny... Wiem to z któregoś z wykładu na uniwerku...
-Musisz mieć dobrą pamięć....-zaśmiał się pod nosem i spojrzał mi głęboko w oczy, a ja zarumieniona spuściłam głowę w dół-Wiesz może co się tu dzieje?
-Sama chciałabym wiedzieć....
-Niech zajmie Pani swoje miejsce!-podbiegła do nas niziutka brunetka w wysokiej, granatowej spódnicy. Spojrzałam na nią i dopiero wtedy zauważyłam, że ma rozbitą głowę. Obleciałam ją wzrokiem,a ta odprowadziła mnie na moje miejsce. Usiadłam obok Roberta i zapięłam pasy. Jeju, co tu się do cholery jasnej dzieje?! Patrzyłam pustym wzrokiem przed siebie i co chwile spoglądałam za okno. Wznosiliśmy się. Cały czas... lecieliśmy wolno, ale cały czas do góry. Coraz bardziej zaczęłam zastanawiać się czy jest jeszcze szansa na to żebyśmy przeżyli... Nienawidziłam latać, zawsze miałam przeczucia, że coś się może wydarzyć, że będzie jakaś katastrofa, ale zawsze uchodziło to wszystko na sucho! Zawsze przeżywałam, aż do dziś... Co jeśli zginiemy wszyscy, a w tym to moje, a właściwie nasze malutkie dziecko....

     
     Robert położył swoją rękę na moim kolanie i delikatnie musnął mnie w policzek. Spojrzałam na niego i nie mogłam już... Może to stres i nerwy, albo może po prostu hormony buzują mi przez tę całą ciążę! Nie wiem! Po prostu wybuchłam!!
-Jezu, co tu się dzieje?!-podniosłam się z miejsca-Niech ktoś w końcu powie co Tu się dzieje! Mamy prawo wiedzieć, wszyscy!! Ludzie tam-wskazałam ręką na zasłonę-są ranni, kobieta umiera, musi jak najszybciej trafić do szpitala!!! Jeśli mamy zginąć to niech nam ktoś to powie!! Mam dość tej niepewności!!-rozkleiłam się... Złość, smutek, ból, wściekłość, nienawiść... Wszystkie te uczucia mieszały się ze sobą i tworzą jakąś mieszankę wybuchową! Tak, zaczęłam płakać... Próbowałam cały czas być silna ale jak można pozostać spokojną jeśli ludzie na pokładzie cierpią, umierają... Robert złapał mnie za rękę i usiłował mnie do siebie przyciągnąć, ale ja mu się wyrwałam-Przestań! Nie chciałeś im pomóc!!-zalałam się łzami gdy nagle samolot znów się zatrząsł, ale teraz o wiele mocniej i poważniej. Wszyscy ludzie ponownie zaczęli krzyczeć, a ja stojąca na środku przewróciłam się na kolana, a kiedy turbulencja tylko się nasiliła uderzyłam głową o jedno z oparć od siedzenia i aż mi się słabo zrobiło. Od razu z miejsca poderwali się moi przyjaciele wraz z Robertem i starali się mnie podnieść. Co prawda udało im się, ale ja sama nie bardzo kontaktowałam. Lewy posadził mnie obok siebie i zaczął panikować. Wojtek pobiegł do stewardessy i wrócił z apteczką. Poczułam wzrok coraz więcej to ludzi i to jak ktoś delikatnie przykłada mi do czoła jakąś chusteczkę albo coś w ten deseń... Jęknęłam cichutko i złapałam się za skroń...
-Lena!!-poklepał mnie po policzku Szczęsny.
-Idioto nie dobijaj mnie!!-skarciłam go i otworzyłam oczy.  Lewandowski wypuścił głośno powietrze z ust i złapał mnie za rękę po czym spuścił głowę w dół i oparł ją o moją dłoń, którą kurczowo trzymał w uścisku.
-Jest ok?!-odezwał się Błaszczykowski. Spojrzałam na niego i posłałam mu blady uśmiech.
-Nie... Ale będzie.-dotknęłam Roberta i cmoknęłam go w głowę-Ej, no! Wszystko ok...
-Szanowni Państwo!-wszyscy pasażerowie nagle się wyprostowali i podnieśli podbródek do góry. Nawet mój przygnębiony ukochany zainteresował się widokiem pilota pokładu, który stał na środku z nietęgą miną. Wysoki blondyn, ubrany w elegancki mundur służbowy. Był młody, pewnie był krótko po trzydziestce.-Nie ma sensu dalej tego ciągnąć... Mają państwo prawo wiedzieć...-ciągnął dalej-Podczas startu zderzyliśmy się z małym samolotem osobowym... Kolizja zablokowała wszystkie dźwignie. Trymer steru wysokości nie reaguje... Cały czas wznosimy się do góry... Nie panujemy w pełni nad lotem, ale maszyna jest jak na razie stabilna. Robimy wszystko co w naszej mocy, żeby uratować ten lot...
-Można dzwonić?!-odezwała się jakaś kobieta.
-Proszę bardzo...-jeden z pilotów spuścił głowę w dół po raz kolejny i wrócił do swojej 'kabiny'... Czyli to prawda? Czyli wszyscy zginiemy, tak? To nasz definitywny koniec? Mnie, Roberta, naszego nienarodzonego dziecka, Kuby, Wojtka i wszystkich tu obecnych pasażerów?


-Proszę Państwa!! Potrzebuję czterech ochotników do zejścia do luku bagażowego! Trzeba przestawić wszystkie torby na jedną stronę, aby procent naszego wzniesienia choć trochę się zmniejszył!-ponownie pojawił się przed naszymi zszokowanymi oczami z taką właśnie informacją. Wszyscy pasażerowie (nawet Ci za naszymi plecami, czyli z klasy ekonomicznej. Tak zostawiliśmy swobodne przejście, urywając ową czerwoną zasłonę, robiąc z niej przydatek i zamieniliśmy ją na opatrunki dla rannych, na których zabrakło kawałku bandaża) pozostawali na swoich miejscach, zważając na to, że w luku bagażowych od zderzenia z tym osobowym samolotem prawdopodobnie jest jedna wielka dziura, która 'wsysa' swoje ofiary.... Wszyscy patrzyli tylko po sobie, w tą i z powrotem, mając nadzieję, ze zgłosi się jakiś mężczyzna... Ba, było potrzeba ich aż czterech... Żaden nie był odważny i nie chciał zejść na dół... Aż w końcu poderwał się z miejsca Robert... Zamurowało mnie.
-Kochanie...-spojrzałam na niego.
-Wrócę, skarbie... Obiecuję!-chwycił moją twarz w dłonie i złożył na nich ciepły, namiętny pocałunek.... Miejmy nadzieje, że nie ostatni....


_____________

Dobra, dobra, wiem! Namieszałam w cholerę! No ale, nie mogę cały czas jakieś nudy wam oddawać, choć... Choć ten powyższy rozdział nie jest wcale najlepszy, wiem! I zawiewa nudą! 
Przepraszam kochane, że wczoraj nic nie dodałam!! To dopiero trzeci dzień szkoły a ja mam tyle nauki jak nigdy! Na środę odrabiałam tyle lekcji, że siedziałam i robiłam je do 22:00 i tak samo wczoraj! Zero czasu na życie osobiste!! W takim też bądź razie nie będę w stanie dodawać rozdziałów w środy. Po prostu mój plan i rozkład zajęć tanecznych i to nie umożliwia. Właśnie w środy, będę wracała do domu koło 18 i gdzie tu mowa jeszcze o publikowaniu czegokolwiek na blogu, nie wspominając w ogóle o lekcjach, nauce i lekturach, których pewnie i tak nie będę czytać, no ale! (; 
   Mam wam jeszcze tyle do powiedzenia, ach... Kochane! Może część z was pamięta moje problemy związane z kolanami i dylematem czy chodzić na piłkę. No więc, jakby kogoś to interesowało to z nogi zrezygnowałam.. Ba, ja nawet nie poszłam na nią ani razu!! Stchórzyłam!! Po prostu stchórzyłam! Nie nadaję się! No a z kolanami coraz gorzej, ale mam już umówioną wizytę u ortopedy. Jedynym minusem jest to, że najbliższy wolny termin jest dopiero 24 września, więc za blisko trzy tygodnie!! Trzymajcie kciuki by coś z tej wizyty wynikło! 
No a tak na pocieszenie, zobaczcie jaki sobie na ten rok plecak sprawiłam!! (na zdjęciu mam jeszcze lekko mokre włosy, bo nie wyschły do końca, ale! c; ) 
Buziaki kochane, trzymajcie się cieplutko!! ;* ♥