Robert
Nie wierzyłem w to co się dzieje!!! WYLĄDOWALIŚMY!!! I żyjemy! Znaczy ja tak! I Wojtek z Kubą też! Ale nie wiem co z Leną! Ona nagle... zamknęła oczy. Boże!! Nie! Ona nie może nie żyć! Musi żyć. Po za tym ona nosi w sobie nasze dziecko! Nie może, a raczej oboje nie mogą mnie zostawić! Muszą żyć, bo ja sobie bez nich nie poradzę! Od razu odpiąłem pasy swoje i Leny. Chłopaki zrobili to samo i szybko stanęli przy mnie, a ja nachylony nad moją ukochaną, klepałem ją po twarzy, ale ona nie reagowała. Ludzie zaczęli się cieszyć i skakać wręcz z radości i mimo, że ja też powinienem bo jestem cały i zdrowy, to nie mogę tryskać energią, bo nie wiem co z najważniejszymi osobami w moim życiu (czytaj: Lena i nasze maleństwo). Kuba poklepał mnie po ramieniu i zasygnalizował, że uda się do stewardessy, albo kogoś, kto może nam pomóc, a za to mój drugi przyjaciel zaczął krzyczeć do obecnych pasażerów, by zrobili miejsce dla mnie i Leny, bo ona jest nie przytomna i na dodatek jest w ciąży, a nie wiadomo co się dzieje. Zaraz po tym podbiegła do nas krótkowłosa brunetka, która nachyliła się nad nami i pobiegła szybko po głównego pilota, który po chwili wrócił z kobietą do nas i poinformował, że najpierw wychodzimy my, potem rozpocznie się ewakuacja następnej tury pasażerów.
Wstałem z miejsca i włożyłem swoją rękę pod kolana mojej najukochańszej brunetki, czym przeniosłem ją na swoje ręce. Niosłem ją jak najszybciej do wyjścia. Przez malutkie okienka dostrzegłem straż pożarną i jakieś pogotowie. Ludzie na pokładzie patrzyli się na mnie i na leżącą na moich rękach pannę Gilbert. Była zraniona w czoło. Z niewielkiej rany sączyła się powolutku krew, która spływała na moją koszulkę. Błagałem w myślach, by wszystko się ułożyło! By było z nią ok! Za moimi plecami już stali Szczęsny z Błaszczykowskim, którzy dodawali mi otuchy i powiedzieli, że nie zostawią mnie samego z tym wszystkim. Przede mną szła stewardessa wraz ze starszym pilotem, który chyba jakimś cudem uratował nasze życia... No bo w końcu... To jego i jego współpracownika zasługa, że wylądowaliśmy. Jak, a jak, ale dotarliśmy na ziemię!
-Jezu, co z nią?!-zaczepił mnie jakiś wysoki brunet, na którego twarzy malował się jakiegoś rodzaju smutek i przerażenie. Zdziwiłem się. Znają się, czy co? Obleciałem tego mężczyznę tylko wzorkiem i poszedłem dalej, przed siebie, troszcząc się o życie ukochanej, a Wojtek z Kubą zatrzymali tego chłopaka. Mam nadzieje, że dowiem się o co mu chodziło! Nie ważne!! Teraz najważniejsza jest ONA!! Doszliśmy w końcu pod same drzwi, które były szczelnie zamknięte, ale w pewnym momencie kapitan podszedł do nich i odkręcił jakiś tam 'zawór' czy cokolwiek to takiego jest, ale najważniejsze, że drzwi się otworzyły, a ja zobaczyłem ląd! Niesamowite! Byłem przekonany, że już nigdy nie będę mógł stąpać po Ziemi, a jednak! Szybko podeszli do nas strażacy i pomogli nam zejść. Pół tej wielkiej, blaszanej maszyny leżało wciśnięte w ziemię, więc tym samym do gleby mieliśmy mniej niż zwykle. Mimo wszystko ludzie podbiegli do nas bardzo szybko i ustawili coś po czym mogliśmy bezpiecznie zejść. Kiedy postawiłem pierwszy krok na trawie, na jakiejś polanie, zaczęli do mnie podbiegać ratownicy, lekarze... Szybko oddałem Lenę jakiemuś pracownikowi szpitala, który mówił do mnie po angielsku. Mężczyzna zabrał ją do ambulansu i od razu położył na noszach, którymi potem zwinnie wjechali do środka pojazdu. Podbiegłem do karetki i złapałem za ramię jedną z kobiet, krzątającą się wokół mojej Leny.
-Czy mogę jechać z nią?! Błagam! Jestem jej chłopakiem...
-No dobrze, proszę wsiadać, szybko!-ponagliła mnie. Dynamicznym krokiem wsiadłem do auta i złapałem moja ukochaną za rękę. Wsiadając jeszcze krzyknąłem do chłopaków, że zadzwonię do nich potem, po czym zobaczyłem tylko jak zaczepiają ich jakieś pielęgniarki, a zaraz za nimi znalazło się pełno dziennikarzy.
Jechaliśmy przez jakieś kręte uliczki, przez centrum miasta... Jechaliśmy tak długo! Oby tylko nie za długo!! Oni muszą ją ratować!! Ona musi żyć! Nie widzę świata bez niej i naszego jeszcze nienarodzonego dziecka! Nie ma opcji, że oni oboje mnie opuszczą!! Lena leżała tam... Taka złamana i zraniona... Miała liczne rany na czole, policzku... Nie mogłem znieść tego widoku, który przyprawiał mnie o okropne dreszcze! Niech ktoś zatrzyma ten ból!! To tak boli!! Patrzysz na swoją ukochaną i nie wiesz czy ona przeżyje... To coś okropnego! Nigdy nie wybaczę sobie tego jeśli ja będę żył, cały i zdrowy a ona mnie opuści! Nigdy!!
No właśnie! Dojechaliśmy!! Dopiero. Mimo, ze jechaliśmy na sygnale i to bardzo szybko to pod budynek tutejszego szpitalu zajechaliśmy dopiero jakieś 30, może 40 minutach po wyruszeniu. Kiedy wręcz wybiegłem z pojazdu w pogoni za lekarzy, którzy wieźli Lenę, dostrzegłem, że jesteśmy gdzieś we... FRANCJI!! Ten język! Wszędzie widniały napisy po francusku! Jezu, to my totalnie zeszliśmy z naszego kursu!! Ale nie to teraz było ważne. Po chwili zamysłu wbiegłem do szpitalnego budynku i trzymałem kurczowo delikatną dłoń Leny... Ona była taka blada... Taka zimna... Jezu! Nie!! Nie dopuszczam nawet do siebie takiej myśli, nie ma bata!!! Do oczu zaczęły napływać mi łzy, aż w końcu jedna z pielęgniarek odciągnęła mnie od nieprzytomnej brunetki, którą powieźli gdzieś dalej... Weszli do windy, a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, już totalnie nie wytrzymałem! Ze złości uderzyłem pięścią w stojący opodal automat z różnego kalibru jedzeniem, piciem i innymi przekąskami.
-Proszę Pana!! Proszę się uspokoić!!-krzyknęła do mnie młoda kobieta i złapała za ramiona. Odwróciłem się w jej stronę i spojrzałem w jej oczy... Płakałem... Ból mieszał się ze smutkiem i złością, tworząc taką właśnie mieszankę wybuchową!
-NIE!! KURWA NO!!!-zacząłem kląć po polsku i wykrzykiwać różne niestworzone rzeczy do tej biednej pracowniczki szpitala... Wiem, że to złe i niekulturalne, ale w takich momentach, kiedy życie najważniejszej osoby w naszym życiu jest zagrożone, nie myśli się racjonalnie, nie mówiąc już nawet o tym, że nie myśli się o tym co się robi, ani myśli.
-Spokojnie, wszystko będzie dobrze z Pana żoną! Niech się Pan uspokoi, proszę bardzo!!-kobieta szybko skumała, że nie jestem stąd i mimo tego co wykrzykiwałem zachowała zimną krew i bardzo spokojnie mówiła do mnie po angielsku, bym mógł ją zrozumieć.-Dam Panu jakieś lekki uspakajające, niech Pan usiądzie...
-NIE!! NIE MOGĘ SIEDZIEĆ SPOKOJNIE, KIEDY NIE WIEM CO DZIEJE SIĘ Z LENĄ!!-mimo wszystko, nie potrafiłem zachować się kulturalnie. Cały czas przeklinałem i darłem się tej biednej kobiecie do ucha.-JA PIERDOLE, RATUJCIE JĄ ONA JEST W CIĄŻY!!!-blond włosa, filigranowa postać, stojąca przede mną w tej chwili zamarła. Nagle zesztywniała i odbiegła szybko, zostawiając mnie na środku tego pieprzonego korytarza osłupionego, bez żadnego pojęcia co się dzieje....
Siedziałem pod salą numer 309... Hmm... To takie śmieszne prawda? Właśnie pod takim numerem Lena mieszkała z Klaudią w sanatorium, w którym poznaliśmy się już prawie rok temu... I wtedy pamiętam jak bardzo stresowałem się kiedy zaszedłem wieczorem po Lenę... Jak nogi mi się trzęsły i jak bardzo mi się spodobała, od kiedy tylko uchroniłem ją przed upadkiem na basenie... A teraz? Teraz siedzę pod salą 309 i nogi znów mi się trzęsą... Nerwowo poruszam głową, rękoma... Tym razem też się stresuje... Ale o życie mojej kochanej brunetki i naszego dziecka... To niewiarygodne ile wydarzyło się przez ten rok... Poznałem kobietę moich marzeń, która stała się dla mnie całym życiem... Pokochałem ją, ona mnie... Tyle przeżyliśmy... Zaczynając na pierwszym spojrzeniu sobie w oczy, wyznaniu miłości, naszym wspólnym 'pierwszym razie' w Poznaniu, naszych przygód, wyjazdów za Dortmund, Święta Bożego Narodzenia z moją mamą i kończąc na naszym ostatnim, namiętnym pocałunku w samolocie. Nie! Nie chcę by to był koniec!! Nie wyobrażam sobie nawet chwili, w której lekarze powiedzieliby mi, że Lena odeszła... Że nie uratowali jej. Nie!! Nie mogę o tym myśleć w ten sposób!! Ona będzie walczyć! Ma dla kogo żyć! Znam ją! Ona zawsze walczy! Znam jej przeszłość, o której opowiedziała mi, jednego wieczora... Wiem, że w jej życiu nie było kolorowo, a pozory mylą! Ale ona mimo wszystkiego przez co przechodziła... Pozostawała silna. Walczyła do końca i nigdy się nie poddała... Nawet kiedy życie waliło jej się na głowę... Walczyła. I teraz też to zrobi. Będzie walczyć! Wiem o tym!!
Mijała już czwarta godzina... Siedziałem tak bezczynnie, wpatrując się cały czas w martwy punkt na ścianie. Pielęgniarki przechodzące obok przynosiły mi jakieś tabletki, zimną wodę... Były naprawdę bardzo miłe, ale nie potrafiłem na razie pokazać jakiejkolwiek wdzięczności z mojej strony, a byłem im wdzięczny za to co robią! Jacyś lekarze raz na jakiś czas wychodzili z sali, ale po chwili już do niej wracali.. Nie można było niczego od nich wyciągnąć... Niczego! Po prostu jakby mnie ignorowali, aż w końcu!!
-Dzień dobry! Joachim Violin..-starszy mężczyzna, koło pięćdziesiątki, stojący przede mną w białym kitlu wyciągnął rękę w moją stronę.
-Robert Lewandowski-uścisnąłem jego rękę, cały trzęsąc się z nerwów.
-Zapraszam do mojego gabinetu...-wskazał rękę pokoju na końcu korytarza. Powoli przekroczyłem próg pokoju i zasiadłem na krześle naprzeciw doktora. Rozejrzałem się po gabinecie. Oliwkowe ściany zdobiły pojedyncze ramki ze zdjęciami. Jedna rama szczególnie przykuła moją uwagę. Była niedaleko i widziałem ja bardzo dokładnie... Mogłem dostrzec każdy szczegół z kolorowej fotografii. Doktor wraz z (jak przypuszczam) swoją blondwłosą żoną i dwójką dzieci... Przepiękny obrazek rodzinny. Wszyscy uśmiechnięci, stojąc w zielonym ogrodzie, a w tle widać przepiękny rodzinny dom. Od razu emanowało od tego zdjęcia takim ogromnym ciepłem... W tamtej chwili chciałem tylko, żebyśmy my... Z Leną też mogli kiedyś zrobić taką fotografię, powiesić sobie na ścianie w naszej wspólnej sypialni...
-Spokojnie Panie Robercie... Pan też kiedyś będzie miał okazję wykonać owe zdjęcie.-uśmiechnął się do mnie, a ja nagle wyprostowałem się, a moje oczy przepełniło jedne, jedyne uczucie: nadzieja.-Pani Lena i Państwa dziecko żyją. Stan jest stabilny. Nie wiemy co dokładnie było przyczyną tak krytycznego stanu Pańskiej dziewczyny, ale przypuszczamy, że stało się to pod wpływem stresu, jaki doświadczyła podczas lotu samolotem... Ostudziliśmy naprawdę kiepski stan pacjentki. Jak na razie jest już lepiej. Wykonaliśmy konieczny zabieg i Pani Lena jest już na jak najlepszej drodze do wyzdrowienia, jednakże, spoczywa teraz w śpiączce... Nie wiemy kiedy się obudzi, aczkolwiek takie sytuacje trwają zazwyczaj od 2-4 dni, choć niepowiedziane jest, że nie potrwa to dłużej... Z dzieckiem też jest dobrze. Niech się Pan już nie martwi. Proszę być dobrej myśli...
-Czy mogę ją zobaczyć?!-rzuciłem od razu, z lekkim uśmiechem.
-Oczywiście. Sala 309.
-Dziękuję! Dziękuję bardzo!!-jak głupi uścisnąłem dłoń doktora Violin'a i wybiegłem wręcz z pomieszczenia.
Cieszyłem się jak głupi! Jak dziecko, które dostało długo oczekiwaną zabawkę na Święta Bożego Narodzenia! Szybko zmierzałem w stronę pokoju z tabliczką 309. Chciałem ją jak najszybciej zobaczyć. Nieważne co by się działo! Chcę zobaczyć jej twarz, jej ciało i tak jej klatka piersiowa powoli unosi się do góry i na dół... Bardzo równomiernie oddycha... ODDYCHA!! ŻYJE!!
-Lena...-szepnąłem kiedy stanąłem u progu szklanych drzwi. To nic, że spała... Po prostu... Byłem taki radosny, że jest z nią wszystko w porządku. Że żyje. Podsunąłem sobie drewniany taborecik i przysiadłem obok szpitalnego łóżka. Leżała sama na sali. Jej chudziutkie ciało podłączone było do jakiejś aparatury, która wydawała charakteryzujące 'pik', co oznaczało, że z moją ukochaną jest lepiej i lepiej. Złapałem jej malutką dłoń w swoją i mocno ją ścisnąłem. Nie wierzyłem w to co się dzieje teraz... Dziś, a może już wczoraj.. Nie wiem! Straciłem rachubę czasu... Nie wiem nawet, która jest godzina. Nie ważne! Jeszcze rano wsiadaliśmy do samolotu do Kiszyniowa, po drodze spotkało nas tyle nieszczęścia... Cała ta akcja... Lena naprawdę musiała się zestresować. Ta rozmowa pożegnalna z Klaudią, bardzo wiele ją kosztowała. Widziałem to jak cicho cierpi... Jak tęskni za nią. Ale mimo wszystko dała radę. Walczyła i wywalczyła sobie i dziecku życie!! Oparłem łokcie o skraj łóżka i pocałowałem delikatnie jej dłoń. Uśmiechnąłem się...
-Kochanie... Wiem, że pewnie mnie nie słyszysz, ale wszystko jest ok. Trzymaj się tego! KOCHAM CIĘ!! Jak szalony! Tak się o Ciebie martwiłem, ale wiedziałem, że będziesz żyła! Bo Ty się nigdy nie poddajesz tak łatwo! To nie byłoby w Twoim stylu, gdybyś odeszła bez walki.-zaśmiałem się cicho pod nosem-Cieszę się, że żyjesz... Że żyjecie. Wiesz? Kiedy tylko wrócimy do Dortmundu z jakiś naszych wakacji... Lecę kupić nam jakiś piękny dom rodzinny. I kupimy sobie psa, tak jak zawsze marzyłaś! A jak już urodzisz to będziemy przesiadywać wieczorami przy kominku i bawić się z naszym dzieckiem... Będziemy oglądać jak rośnie, jak dorasta... Będziemy uczyć go, bądź ją mówić, chodzić... Tańczyć i nawet grać w piłkę!! A na starość będziemy wspominać te obecne czasy i się z nich śmiać...-pocałowałem ją delikatnie.. Wręcz musnąłem jej usta, po czym nie puszczając jej dłoni, wpatrywałem się w nią przez resztę czasu...
Obudziło mnie, a raczej obudziła mnie jedna z pielęgniarek, która delikatnie potrząsała moje ramię. Podniosłem głowę z prześcieradła i mocno zmrużyłem oczy. Francuskie słońce za oknem, bardzo dziś dokazywało. Raziło po oczach. Pogoda diametralnie różniła się od tej wczorajszej. Bo wczoraj padał deszcz, było 'tu' pochmurnie... No właśnie! Co oznacza to 'tu'? Gdzie ja właściwie jestem?
*Retrospekcja*
Za oknem słychać było jak malutkie, przezroczyste kropelki wody, obijają się okna... Jak wiatr kołysze liście w lewą i w prawą... Wystarczyło spojrzeć na wszechstronne drzwi balkonowe i od razu widać było tak rzadką pogodę w Dortmundzie... Bo tu nie często padało. Zazwyczaj było ciepło, a pogoda dokazywała każdego dnia. Lubiłem ciepło i gorące klimaty od zawsze, więc to akurat bardzo przypadło mi do gustu... Moją dłoń ściskała ona... Brunetka, opatulona w kremowy, ciepły koc, siedziała pomiędzy moimi nogami, a swoją głowę delikatnie opierała o mój tors. Miała dziś zły dzień. Zaczynając od tego, że spóźniła się na wykłady, oblała jakiś test to ponadto jej ciocia, która od lat choruje na raka, trafiła do szpitala... Była smutna, ale właśnie my lubiliśmy razem, kiedy któreś z nas miało zły humor, przyjść do siebie, poprzytulać się... Nawet nie musieliśmy ze sobą rozmawiać, by nam się polepszyło. Ale dziś płakała. Przyszła i już od progu drzwi zalewała się łzami. Ona tak miała. Była bardzo silna, ale czasem musiała płakać. Potrzebowała tego. Zgrywała silną i często wieczorami płakała w poduszkę, gdy nikt nie widział i nie słyszał... Bo zawsze nie chciała pokazywać swoich słabości. Chciała by, każdy patrzył na nią przez pryzmat silnej Leny Gilbert, która zawsze wie jak umiejętnie poradzić sobie ze wszystkim. Ale jaka była naprawdę? Delikatna, krucha, cicha i zamknięta w sobie. Nie zawsze było tak, że potrafiła sobie z czymś poradzić. A wszyscy zamiast spróbować jej pomóc, dodawali jej jeszcze swoich problemów. A ona wyjątkowo przejmuje się losami swoich przyjaciół, swojej rodziny i wszystkich bliskich. No i właśnie dzisiejszego dnia potrzebowała czyjegoś wsparcia. Od progu przywitałem ją ciepłym, mocnym uściskiem. Rozmawialiśmy kilka godzin, a potem po prostu usiedliśmy z lampką wina i tylko z sobą.
-Prawdziwa jesień...-rzekłem, kiedy popatrzyłem w okno... Pogoda nie zachwycała, ale mimo wszystko lubiłem deszcz. Lubiłem grać w deszczu, spacerować, biegać, tańczyć... Tak nawet tańczyć!!
-Czasem mam wrażenie, że pogoda płacze razem ze mną...-powiedziała po kilkuminutowej ciszy, jaka panowała w salonie mojego mieszkania.-A jutro już będzie dobrze... Będę się uśmiechać, a ciemne chmury i deszcz opuszczą Dortmund i przejdą gdzieś dalej...-odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć, a ja podarowałem jej namiętny pocałunek...
Przypominając sobie tą sytuację, spojrzałem w okno... Za oknami ostro świeciło słońce... Wczoraj padało... Może jednak Lena mnie słyszała, kiedy wczoraj do niej mówiłem... Może to i dziwne... I chore, i w pewnym sensie nadprzyrodzone, ale... Ale chyba w to wierzę!
-Proszę Pana, muszę wykonać rutynowe badania. Bardzo prosiłabym, aby opuścił Pan na jakieś 10-15 minut salę. Proszę się nie martwić!-posłała mi ciepły uśmiech, a ja wyszedłem z pokoju. Podszedłem do jakiegoś automatu z wodą i od razu nalałem sobie zimnego napoju. Jednym duszkiem wypiłem całą zawartość plastikowego kubeczka i włożyłem rękę do kieszeni, w której znalazłem swój telefon. No tak!! Dopiero teraz przypomniało mi się, że miałem zadzwonić do Kuby i Wojtka jak będę coś wiedział. Usiadłem na krzesełku i włączyłem smartphone'a, który przez cały czas był wyłączony, by nie stracił 'energii'. Postanowiłem, że wykręcę numer do Błaszczykowskiego, bo Szczęsny nie jest na tyle ogarnięty, by odebrać. Przyłożyłem telefon do ucha i po kilku charakterystycznych 'pib' usłyszałem głos mojego przyjaciela.
-ROBERT!!! CZYŻ TY OSZALAŁ, CZY CO?!! MIAŁEŚ ZADZWONIĆ WCZORAJ!!! MARTWILIŚMY SIĘ O WAS, IDIOTO!
-Spokojnie Kuba!! Zupełnie zapomniałem o danej wam obietnicy. Spróbuj mnie zrozumieć...-wypuściłem powietrze z płuc i kontynuowałem-No więc, Lena jest w śpiączce, ale jej stan jest stabilny... Niebawem powinna się wybudzić.
-A co dzieckiem?!-denerwował się prawie jak ja wczoraj!
-Wszystko w porządku! Nawet nie wiesz jak się cieszę!!
-No to świetnie!! Słuchaj Ty mi powiedz w jakim szpitalu jesteście i my z Wojtkiem zaraz przyjedziemy!
-Okok! Muszę tylko spytać się kogoś o nazwę, bo za nic w świecie nie mam pojęcia jak się ten szpital nazywa. Wiem, że jest w centrum tego miasta, wiesz?
-A to nawet nie szukaj!! Wiemy z Wojtkiem, no a przynajmniej ja... Który to szpital. Wczoraj wieźli tam wszystkich rannych! Będziemy niebawem, trzymaj się Lewy!-po tych słowach pożegnaliśmy się i rozłączyliśmy, a ja ponownie zaproszony do sali, zaszyłem się w tych czterech ścianach.
Siedziałem w ciszy, słysząc tylko dźwięki wydające przez aparaturę. Nic więcej. Głucha cisza. Ściskałem kurczowo dłoń Leny i nie miałem ochoty jej puścić. To, że ją trzymałem pozwalało mi cały czas wierzyć, że niebawem się wybudzi, że będziemy rodziną. Tak! Chcę żebyśmy byli rodziną. Aby ona była moją żoną, z którą będę mógł mieszkać w jakimś sporym domku rodzinnym z naszymi dziećmi i jej ulubionej rasy psem. Chcę, aby tak potoczyła się nasza przyszłość! Wspólna przyszłość!
-Lewy!!-do sali oczywiście z wielkim impetem wparował Wojtek.
-Kurde, Szczęsny ogarnij trochę! Jesteśmy w szpitalu, a nie w domu, czy hotelu, no!-walnął go po głowie Błaszczykowski, który podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń. Spojrzał na moją ukochaną, potem na mnie i uśmiechnął się.-Wiecie co? To przeznaczenie. To, że się spotkaliście i to, że Bóg uratował Tobie i jej życie. Jak dla mnie to po prostu znak, że macie się sprężać. No a właściwie to Ty powinieneś zbierać dupę w troki!-podsunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
-Właśnie Lewy!! Szczególnie, że masz trochę czasu teraz!-dodał Szczęsny-Wczoraj wieczorem dzwonił do nas trener, który bardzo się z resztą naszych kolegów bardzo martwią o nas. No i trener powiadomił nas, że mecz został przełożony, że UEFA ze względu właśnie na tę na całe szczęście niedoszłą katastrofę! Po za tym! Nie dolecielibyśmy do jutra do Kiszyniowa.-puścił oczko i również przysiadł się do mnie i Kuby.
-Mecz rozegramy za 7 dni.
-Ej, chłopaki! No właśnie! Powiedzcie mi w ogóle gdzie my jesteśmy?! Przez to całe zamieszanie wiem tylko tyle, że znajdujemy się we Francji.
-Oj Robert!! Podczas tego zderzenia naszego samolotu, doszło do zboczenia z wyznaczonej nam trasy i samolot poleciał w zupełnie inną stronę.-zaczął Kuba.
-Stary, my jesteśmy w PARYŻU!!-krzyknął uradowany Szczęsny-W mieście zakochanych!! Podkreślam! ZAKOCHANYCH!-mocno zaakcentował to słowo i posłał mi znaczący uśmiech.
-Żartujecie sobie, prawda?!-odezwałem się.
-A gdzie tam!-machnął ręką prawy pomocnik Borussi Dortmund-'Wylądowaliśmy', bądź 'rozbiliśmy się', tak na marginesie, to nie mam zielonego pojęcia jak to nazywać! No więc, z ziemią spotkaliśmy się na obrzeżach Paryża! I na całe szczęście, bo gdybyśmy próbowali lądować gdzieś nad miastem, to tak wesoło by nie było... Rozumiesz...
-Jasne...-skwitowałem
-Dobra, weź mów co u Lenci? Wszyscy się martwią. Nawet nie znałeś znaku życia Klaudii, która chorobliwie przeżywa to wszystko i nie wie czy jej przyjaciółka żyje, bo 'zabrali ją do szpitala w stanie krytycznym' i nikt nie raczył się odezwać. No i jej rodzina cała wręcz pęka z płaczu i troski o nią!
-Kurde, Wojtek sorry! Mogłem się domyślić, że pewnie będziesz rozmawiał z Klaudią. Mogłem was powiadomić wcześniej...-westchnąłem-No więc, jej stan jest stabilny. Z dzieckiem wszystko ok. Czekamy tylko, aż się wybudzi. Mam nadzieje, że będzie mnie pamiętała...
____________________
Dobra, dobra!! Już na wstępie przepraszam za ten rozdział! Taki nijaki! Nic nie trzyma się ładu ani składu!! No nic!! Mi się nie podoba. Ogółem cały rozdział w narracji Roberta, ale nie chcę jeszcze jasno określać stan zdrowia Panny Gilbert, gdyż wszystko może się jeszcze zdarzyć! :)
Właśnie Borussia wywalczyła remis w dzisiejszym spotkaniu, a w środowym LM, przegraliśmy 1-2! Ja nie przejmuję się bardzo tą przegraną i staram się myśleć o teraźniejszości no i oczywiście o tym, że już 1 października pokażemy kto tu rządzi!! :)
Dobrze, nie przynudzam już!
Jeszcze tylko jedno dla osób, których interesuje mój problem kolanowy!
We wtorek jadę na badania i o rezultatach podzielę się z wami oczywiście pod kolejnym rozdziałem!
Buziaki kochane!! ;**
-Robert Lewandowski-uścisnąłem jego rękę, cały trzęsąc się z nerwów.
-Zapraszam do mojego gabinetu...-wskazał rękę pokoju na końcu korytarza. Powoli przekroczyłem próg pokoju i zasiadłem na krześle naprzeciw doktora. Rozejrzałem się po gabinecie. Oliwkowe ściany zdobiły pojedyncze ramki ze zdjęciami. Jedna rama szczególnie przykuła moją uwagę. Była niedaleko i widziałem ja bardzo dokładnie... Mogłem dostrzec każdy szczegół z kolorowej fotografii. Doktor wraz z (jak przypuszczam) swoją blondwłosą żoną i dwójką dzieci... Przepiękny obrazek rodzinny. Wszyscy uśmiechnięci, stojąc w zielonym ogrodzie, a w tle widać przepiękny rodzinny dom. Od razu emanowało od tego zdjęcia takim ogromnym ciepłem... W tamtej chwili chciałem tylko, żebyśmy my... Z Leną też mogli kiedyś zrobić taką fotografię, powiesić sobie na ścianie w naszej wspólnej sypialni...
-Spokojnie Panie Robercie... Pan też kiedyś będzie miał okazję wykonać owe zdjęcie.-uśmiechnął się do mnie, a ja nagle wyprostowałem się, a moje oczy przepełniło jedne, jedyne uczucie: nadzieja.-Pani Lena i Państwa dziecko żyją. Stan jest stabilny. Nie wiemy co dokładnie było przyczyną tak krytycznego stanu Pańskiej dziewczyny, ale przypuszczamy, że stało się to pod wpływem stresu, jaki doświadczyła podczas lotu samolotem... Ostudziliśmy naprawdę kiepski stan pacjentki. Jak na razie jest już lepiej. Wykonaliśmy konieczny zabieg i Pani Lena jest już na jak najlepszej drodze do wyzdrowienia, jednakże, spoczywa teraz w śpiączce... Nie wiemy kiedy się obudzi, aczkolwiek takie sytuacje trwają zazwyczaj od 2-4 dni, choć niepowiedziane jest, że nie potrwa to dłużej... Z dzieckiem też jest dobrze. Niech się Pan już nie martwi. Proszę być dobrej myśli...
-Czy mogę ją zobaczyć?!-rzuciłem od razu, z lekkim uśmiechem.
-Oczywiście. Sala 309.
-Dziękuję! Dziękuję bardzo!!-jak głupi uścisnąłem dłoń doktora Violin'a i wybiegłem wręcz z pomieszczenia.
Cieszyłem się jak głupi! Jak dziecko, które dostało długo oczekiwaną zabawkę na Święta Bożego Narodzenia! Szybko zmierzałem w stronę pokoju z tabliczką 309. Chciałem ją jak najszybciej zobaczyć. Nieważne co by się działo! Chcę zobaczyć jej twarz, jej ciało i tak jej klatka piersiowa powoli unosi się do góry i na dół... Bardzo równomiernie oddycha... ODDYCHA!! ŻYJE!!
-Lena...-szepnąłem kiedy stanąłem u progu szklanych drzwi. To nic, że spała... Po prostu... Byłem taki radosny, że jest z nią wszystko w porządku. Że żyje. Podsunąłem sobie drewniany taborecik i przysiadłem obok szpitalnego łóżka. Leżała sama na sali. Jej chudziutkie ciało podłączone było do jakiejś aparatury, która wydawała charakteryzujące 'pik', co oznaczało, że z moją ukochaną jest lepiej i lepiej. Złapałem jej malutką dłoń w swoją i mocno ją ścisnąłem. Nie wierzyłem w to co się dzieje teraz... Dziś, a może już wczoraj.. Nie wiem! Straciłem rachubę czasu... Nie wiem nawet, która jest godzina. Nie ważne! Jeszcze rano wsiadaliśmy do samolotu do Kiszyniowa, po drodze spotkało nas tyle nieszczęścia... Cała ta akcja... Lena naprawdę musiała się zestresować. Ta rozmowa pożegnalna z Klaudią, bardzo wiele ją kosztowała. Widziałem to jak cicho cierpi... Jak tęskni za nią. Ale mimo wszystko dała radę. Walczyła i wywalczyła sobie i dziecku życie!! Oparłem łokcie o skraj łóżka i pocałowałem delikatnie jej dłoń. Uśmiechnąłem się...
-Kochanie... Wiem, że pewnie mnie nie słyszysz, ale wszystko jest ok. Trzymaj się tego! KOCHAM CIĘ!! Jak szalony! Tak się o Ciebie martwiłem, ale wiedziałem, że będziesz żyła! Bo Ty się nigdy nie poddajesz tak łatwo! To nie byłoby w Twoim stylu, gdybyś odeszła bez walki.-zaśmiałem się cicho pod nosem-Cieszę się, że żyjesz... Że żyjecie. Wiesz? Kiedy tylko wrócimy do Dortmundu z jakiś naszych wakacji... Lecę kupić nam jakiś piękny dom rodzinny. I kupimy sobie psa, tak jak zawsze marzyłaś! A jak już urodzisz to będziemy przesiadywać wieczorami przy kominku i bawić się z naszym dzieckiem... Będziemy oglądać jak rośnie, jak dorasta... Będziemy uczyć go, bądź ją mówić, chodzić... Tańczyć i nawet grać w piłkę!! A na starość będziemy wspominać te obecne czasy i się z nich śmiać...-pocałowałem ją delikatnie.. Wręcz musnąłem jej usta, po czym nie puszczając jej dłoni, wpatrywałem się w nią przez resztę czasu...
Obudziło mnie, a raczej obudziła mnie jedna z pielęgniarek, która delikatnie potrząsała moje ramię. Podniosłem głowę z prześcieradła i mocno zmrużyłem oczy. Francuskie słońce za oknem, bardzo dziś dokazywało. Raziło po oczach. Pogoda diametralnie różniła się od tej wczorajszej. Bo wczoraj padał deszcz, było 'tu' pochmurnie... No właśnie! Co oznacza to 'tu'? Gdzie ja właściwie jestem?
*Retrospekcja*
Za oknem słychać było jak malutkie, przezroczyste kropelki wody, obijają się okna... Jak wiatr kołysze liście w lewą i w prawą... Wystarczyło spojrzeć na wszechstronne drzwi balkonowe i od razu widać było tak rzadką pogodę w Dortmundzie... Bo tu nie często padało. Zazwyczaj było ciepło, a pogoda dokazywała każdego dnia. Lubiłem ciepło i gorące klimaty od zawsze, więc to akurat bardzo przypadło mi do gustu... Moją dłoń ściskała ona... Brunetka, opatulona w kremowy, ciepły koc, siedziała pomiędzy moimi nogami, a swoją głowę delikatnie opierała o mój tors. Miała dziś zły dzień. Zaczynając od tego, że spóźniła się na wykłady, oblała jakiś test to ponadto jej ciocia, która od lat choruje na raka, trafiła do szpitala... Była smutna, ale właśnie my lubiliśmy razem, kiedy któreś z nas miało zły humor, przyjść do siebie, poprzytulać się... Nawet nie musieliśmy ze sobą rozmawiać, by nam się polepszyło. Ale dziś płakała. Przyszła i już od progu drzwi zalewała się łzami. Ona tak miała. Była bardzo silna, ale czasem musiała płakać. Potrzebowała tego. Zgrywała silną i często wieczorami płakała w poduszkę, gdy nikt nie widział i nie słyszał... Bo zawsze nie chciała pokazywać swoich słabości. Chciała by, każdy patrzył na nią przez pryzmat silnej Leny Gilbert, która zawsze wie jak umiejętnie poradzić sobie ze wszystkim. Ale jaka była naprawdę? Delikatna, krucha, cicha i zamknięta w sobie. Nie zawsze było tak, że potrafiła sobie z czymś poradzić. A wszyscy zamiast spróbować jej pomóc, dodawali jej jeszcze swoich problemów. A ona wyjątkowo przejmuje się losami swoich przyjaciół, swojej rodziny i wszystkich bliskich. No i właśnie dzisiejszego dnia potrzebowała czyjegoś wsparcia. Od progu przywitałem ją ciepłym, mocnym uściskiem. Rozmawialiśmy kilka godzin, a potem po prostu usiedliśmy z lampką wina i tylko z sobą.
-Prawdziwa jesień...-rzekłem, kiedy popatrzyłem w okno... Pogoda nie zachwycała, ale mimo wszystko lubiłem deszcz. Lubiłem grać w deszczu, spacerować, biegać, tańczyć... Tak nawet tańczyć!!
-Czasem mam wrażenie, że pogoda płacze razem ze mną...-powiedziała po kilkuminutowej ciszy, jaka panowała w salonie mojego mieszkania.-A jutro już będzie dobrze... Będę się uśmiechać, a ciemne chmury i deszcz opuszczą Dortmund i przejdą gdzieś dalej...-odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć, a ja podarowałem jej namiętny pocałunek...
Przypominając sobie tą sytuację, spojrzałem w okno... Za oknami ostro świeciło słońce... Wczoraj padało... Może jednak Lena mnie słyszała, kiedy wczoraj do niej mówiłem... Może to i dziwne... I chore, i w pewnym sensie nadprzyrodzone, ale... Ale chyba w to wierzę!
-Proszę Pana, muszę wykonać rutynowe badania. Bardzo prosiłabym, aby opuścił Pan na jakieś 10-15 minut salę. Proszę się nie martwić!-posłała mi ciepły uśmiech, a ja wyszedłem z pokoju. Podszedłem do jakiegoś automatu z wodą i od razu nalałem sobie zimnego napoju. Jednym duszkiem wypiłem całą zawartość plastikowego kubeczka i włożyłem rękę do kieszeni, w której znalazłem swój telefon. No tak!! Dopiero teraz przypomniało mi się, że miałem zadzwonić do Kuby i Wojtka jak będę coś wiedział. Usiadłem na krzesełku i włączyłem smartphone'a, który przez cały czas był wyłączony, by nie stracił 'energii'. Postanowiłem, że wykręcę numer do Błaszczykowskiego, bo Szczęsny nie jest na tyle ogarnięty, by odebrać. Przyłożyłem telefon do ucha i po kilku charakterystycznych 'pib' usłyszałem głos mojego przyjaciela.
-ROBERT!!! CZYŻ TY OSZALAŁ, CZY CO?!! MIAŁEŚ ZADZWONIĆ WCZORAJ!!! MARTWILIŚMY SIĘ O WAS, IDIOTO!
-Spokojnie Kuba!! Zupełnie zapomniałem o danej wam obietnicy. Spróbuj mnie zrozumieć...-wypuściłem powietrze z płuc i kontynuowałem-No więc, Lena jest w śpiączce, ale jej stan jest stabilny... Niebawem powinna się wybudzić.
-A co dzieckiem?!-denerwował się prawie jak ja wczoraj!
-Wszystko w porządku! Nawet nie wiesz jak się cieszę!!
-No to świetnie!! Słuchaj Ty mi powiedz w jakim szpitalu jesteście i my z Wojtkiem zaraz przyjedziemy!
-Okok! Muszę tylko spytać się kogoś o nazwę, bo za nic w świecie nie mam pojęcia jak się ten szpital nazywa. Wiem, że jest w centrum tego miasta, wiesz?
-A to nawet nie szukaj!! Wiemy z Wojtkiem, no a przynajmniej ja... Który to szpital. Wczoraj wieźli tam wszystkich rannych! Będziemy niebawem, trzymaj się Lewy!-po tych słowach pożegnaliśmy się i rozłączyliśmy, a ja ponownie zaproszony do sali, zaszyłem się w tych czterech ścianach.
Siedziałem w ciszy, słysząc tylko dźwięki wydające przez aparaturę. Nic więcej. Głucha cisza. Ściskałem kurczowo dłoń Leny i nie miałem ochoty jej puścić. To, że ją trzymałem pozwalało mi cały czas wierzyć, że niebawem się wybudzi, że będziemy rodziną. Tak! Chcę żebyśmy byli rodziną. Aby ona była moją żoną, z którą będę mógł mieszkać w jakimś sporym domku rodzinnym z naszymi dziećmi i jej ulubionej rasy psem. Chcę, aby tak potoczyła się nasza przyszłość! Wspólna przyszłość!
-Lewy!!-do sali oczywiście z wielkim impetem wparował Wojtek.
-Kurde, Szczęsny ogarnij trochę! Jesteśmy w szpitalu, a nie w domu, czy hotelu, no!-walnął go po głowie Błaszczykowski, który podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń. Spojrzał na moją ukochaną, potem na mnie i uśmiechnął się.-Wiecie co? To przeznaczenie. To, że się spotkaliście i to, że Bóg uratował Tobie i jej życie. Jak dla mnie to po prostu znak, że macie się sprężać. No a właściwie to Ty powinieneś zbierać dupę w troki!-podsunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
-Właśnie Lewy!! Szczególnie, że masz trochę czasu teraz!-dodał Szczęsny-Wczoraj wieczorem dzwonił do nas trener, który bardzo się z resztą naszych kolegów bardzo martwią o nas. No i trener powiadomił nas, że mecz został przełożony, że UEFA ze względu właśnie na tę na całe szczęście niedoszłą katastrofę! Po za tym! Nie dolecielibyśmy do jutra do Kiszyniowa.-puścił oczko i również przysiadł się do mnie i Kuby.
-Mecz rozegramy za 7 dni.
-Ej, chłopaki! No właśnie! Powiedzcie mi w ogóle gdzie my jesteśmy?! Przez to całe zamieszanie wiem tylko tyle, że znajdujemy się we Francji.
-Oj Robert!! Podczas tego zderzenia naszego samolotu, doszło do zboczenia z wyznaczonej nam trasy i samolot poleciał w zupełnie inną stronę.-zaczął Kuba.
-Stary, my jesteśmy w PARYŻU!!-krzyknął uradowany Szczęsny-W mieście zakochanych!! Podkreślam! ZAKOCHANYCH!-mocno zaakcentował to słowo i posłał mi znaczący uśmiech.
-Żartujecie sobie, prawda?!-odezwałem się.
-A gdzie tam!-machnął ręką prawy pomocnik Borussi Dortmund-'Wylądowaliśmy', bądź 'rozbiliśmy się', tak na marginesie, to nie mam zielonego pojęcia jak to nazywać! No więc, z ziemią spotkaliśmy się na obrzeżach Paryża! I na całe szczęście, bo gdybyśmy próbowali lądować gdzieś nad miastem, to tak wesoło by nie było... Rozumiesz...
-Jasne...-skwitowałem
-Dobra, weź mów co u Lenci? Wszyscy się martwią. Nawet nie znałeś znaku życia Klaudii, która chorobliwie przeżywa to wszystko i nie wie czy jej przyjaciółka żyje, bo 'zabrali ją do szpitala w stanie krytycznym' i nikt nie raczył się odezwać. No i jej rodzina cała wręcz pęka z płaczu i troski o nią!
-Kurde, Wojtek sorry! Mogłem się domyślić, że pewnie będziesz rozmawiał z Klaudią. Mogłem was powiadomić wcześniej...-westchnąłem-No więc, jej stan jest stabilny. Z dzieckiem wszystko ok. Czekamy tylko, aż się wybudzi. Mam nadzieje, że będzie mnie pamiętała...
____________________
Dobra, dobra!! Już na wstępie przepraszam za ten rozdział! Taki nijaki! Nic nie trzyma się ładu ani składu!! No nic!! Mi się nie podoba. Ogółem cały rozdział w narracji Roberta, ale nie chcę jeszcze jasno określać stan zdrowia Panny Gilbert, gdyż wszystko może się jeszcze zdarzyć! :)
Właśnie Borussia wywalczyła remis w dzisiejszym spotkaniu, a w środowym LM, przegraliśmy 1-2! Ja nie przejmuję się bardzo tą przegraną i staram się myśleć o teraźniejszości no i oczywiście o tym, że już 1 października pokażemy kto tu rządzi!! :)
Dobrze, nie przynudzam już!
Jeszcze tylko jedno dla osób, których interesuje mój problem kolanowy!
We wtorek jadę na badania i o rezultatach podzielę się z wami oczywiście pod kolejnym rozdziałem!
Buziaki kochane!! ;**